Polskie życie publiczne pogrąża się w prostactwie i zakłamaniu. Głupie i wredne gadanie ma się świetnie w Sejmie i w mediach. Logika i wstyd siedzą w areszcie. A gdy już ktoś mówi mądrze, szczerze, prawdziwie, to może być pewien, że jego słowa zagłuszy zgiełk wulgarnej, szyderczej paplaniny, najczęściej mającej usprawiedliwić albo zamaskować jeśli nie podłość, to jakieś braki i słabości. Przeprosiny, przyznanie racji oponentowi, ustąpienie w obliczu faktów i dowodów to rarytasy, które można dziś podejrzewać o przewrotność. A honor? Dziś honorowo jest kłamać w żywe oczy, upierać się przy głupstwie, nie przyznawać do błędów. W takim świecie ludzie odznaczający się uczciwością intelektualną, szczerzy i rozsądni stoją na przegranej pozycji. Społeczna zmowa obłudników zawsze obróci się przeciwko nim. Czy jednak kiedykolwiek było naprawdę lepiej? W pewnych środowiskach, w pewnych wysoce cywilizowanych społeczeństwach, owszem. W Polsce, w przedinternetowej epoce transformacji, również. Co do zasady jednak życie społeczne opiera się na obłudnej frazeologii, zakłamaniu, przemilczeniach i cenzurze. Roztropność i skromność nakazują pewien respekt dla tego systemu „oszczędnej gospodarki prawdą”, lecz uczciwość i prawdomówność ostrzegają tu przed popadnięciem w oportunizm. Trzeba znaleźć jakiś punkt równowagi, jak we wszystkim. Większość jednakże nie szuka, z entuzjazmem powielając klisze i rytuały słowne swojego środowiska, zachwalając je, zgodnie z panującą modą, jako „własne zdanie”.
Zaiste straszna to rzecz – myśleć uczciwie. Nasze myślenie, a zwłaszcza publiczne dyskursy, świeckie i religijne, zanurzone są w hipokryzji i mitomanii tak bardzo, że zachowanie zwykłej przyzwoitości w sferze argumentacji i polemiki zdaje się w przestrzeni publicznej niemalże heroizmem.