Nie ma dzisiaj innego niż Tusk polityka, który by tak wyraziście reprezentował idee konstytucyjne i ustrojowe, także geopolityczne, których dokładnie nie znosi rządząca prawica. Fakt, że stał się postacią formatu europejskiego (właśnie został wybrany na szefa frakcji EPP w Parlamencie Europejskim), stanowił spektakularną przeciwwagę dla Andrzeja Dudy. To, że do pojedynku między nimi nie może dojść, pokazuje, jak dalece zmieniła się Polska. I jak to w sumie chyba zaskoczyło Tuska. Bruksela miała być przecież etapem tej imponującej kariery, jednak nie jej końcem. Ale okazało się, że opuszczając kraj, Tusk wyjechał też z Platformy, z prezydentury, z „miejscowej” polityki. Został Donaldem bez Ziemi. Zajął ją Jarosław Kaczyński.
Tusk dość długo zastanawiał się nad wyjazdem do Brukseli, utrzymywał w tajemnicy swoją decyzję, ba, nawet na kilka tygodni przed jej upublicznieniem zapewniał w wywiadach prasowych (m.in. dla POLITYKI), że poprowadzi swoją partię do przyszłorocznych wyborów, że ani myśli o rejteradzie z pola bitwy. „Odczuwam prawdziwy smak polityki, kiedy walczę o rzeczy zdawałoby się niemożliwe, trudno osiągalne, wymagające wielkiej energii i determinacji. Kiedy w 2007 r., a potem w 2011 r. pojawiły się sygnały, że Tusk nie ma szans w wyborach, poczułem adrenalinę. Teraz też ją czuję, nawet mocniej niż wtedy”.
Rewolucja małych kroków
Ale przecież wyjechał, pozostawił – jak mówiono – bezbronną partię, skazaną na porażkę, co zdawały się przepowiadać sondaże i co stało się faktem. Europejska kontynuacja kariery Tuska miałaby znacznie większy walor, gdyby w Polsce nadal cieszyła się wsparciem polityczna doktryna, której był autorem. A ona w dużej mierze wyjechała wraz z nim. Dzisiaj, jak pokazał niedawny sondaż IBRiS, to „ucieczka do Brukseli” najbardziej zaciążyła na postrzeganiu byłego premiera.