Zgodnie z przewidywaniami kandydatką PO na prezydenta została Małgorzata Kidawa-Błońska. Wicemarszałek Sejmu zdecydowanie – stosunkiem głosów 345 do 125 – pokonała w prawyborach prezydenta Poznania Jacka Jaśkowiaka. Nie wychodzi jednak z tej rywalizacji wzmocniona. Prawybory, które miały dostarczyć Platformie impulsów odnowy, prędzej już pogłębiły kryzys tej formacji. Główna siła opozycyjna sama sobą wyraźnie się męczy. Przy okazji irytując swoich wyborców.
Po pierwsze, nadal brakuje refleksji nad przyczynami porażki w wyborach parlamentarnych. Rywalizacja o prezydencką nominację miała przede wszystkim wymiar personalny. Ani w koturnowej debacie, ani w pozostałych wystąpieniach konkurentom nie udało się stworzyć klarownej linii podziału. Choć raczej konserwatywną Kidawę-Błońską co nieco przecież różni od raczej progresywnego Jaśkowiaka. Oboje poszli jednak drogą zacierania ideowych różnic, aby trafić do uśrednionego partyjnego elektora. Tyle że średnia platformerska jest dziś tak rozmyta, że profilowanie się pod nią wymaga wyrzeczenia się choćby minimum wyrazistości.
Po drugie, partia spala się w wewnętrznej rywalizacji o przywództwo. Horyzont skłóconych liderów wyraźnie sięga nie wyborów prezydenckich, lecz partyjnych. Prawybory również zostały podporządkowane tej logice. Przede wszystkim okazały się plebiscytem marniejącej popularności Grzegorza Schetyny (forsującego Jaśkowiaka), a dopiero w dalszej kolejności – narzędziem politycznej selekcji i promocji kandydata do najwyższego urzędu. Wyborcy dostali sygnał, że partia niezbyt wierzy w zwycięstwo. Czemu więc sami mieliby wierzyć?
Być może dla wyłonionej w tej grze pozorów Małgorzaty Kidawy-Błońskiej faktycznie nie było sensownej alternatywy. W przeciwieństwie do Jaśkowiaka zdążyła szerzej zaistnieć w zbiorowej świadomości, elektorat PO przyjmuje ją z sympatią (choć do entuzjazmu daleko), nie ma poważnych obciążeń.