O prawdopodobnej rezygnacji Grzegorza Schetyny z ubiegania się o stanowisko szefa Platformy Obywatelskiej mówiło się od kilku tygodni. Co najmniej od prezydenckich prawyborów było już oczywiste, że jego szanse na zwycięstwo są iluzoryczne. Kalkulacja starego lidera jak zawsze okazała się racjonalna. Lepiej zawczasu odpuścić, niż w świetle reflektorów ponieść dotkliwą porażkę. Mniej boli, za to łatwiej potem znaleźć znośne miejsce w nowym układzie. Choć przewidywanie dzisiaj politycznej przyszłości Schetyny byłoby pewnie ryzykowne.
Tak samo nie ma już większego sensu pastwienie się nad deficytami tego polityka, które doprowadziły do jego upadku. Schetyna nigdy nie był ulubieńcem opinii publicznej, a w ostatnim czasie nie było pewnie dnia, w którym ktoś nie powiedziałby o nim czegoś złego. Tyle że Platforma (podobnie jak większość jej sympatyków) doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jakie są walory polityka, którego na początku 2016 r. wybierała sobie na przywódcę. Tak samo oczywiste było, że Schetyna nigdy nie stanie się drugim Tuskiem, zdolnym jednym uśmiechem uwodzić miliony. Skoro partia postawiła wówczas na Schetynę, najwyraźniej nie miała nikogo lepszego w zanadrzu.
W tej historii naprawdę pouczające jest coś zupełnie innego. I w sumie nietypowego. W przeszłości nieraz mieliśmy do czynienia z politykami, których kariery załamywały się z powodu nadmiaru ambicji. Bo za dużo chcieli, zbyt wysoko mierzyli, przeszacowywali swe możliwości. Co w sumie nie powinno dziwić, gdyż polityka zdecydowanie nie jest zajęciem dla ludzi wątpiących w swe możliwości. Ale ze Schetyną było inaczej. Poległ, bo chciał za mało.