Wpadłem do Władysława, sąsiada mojego w nadwigierskiej wiosce. Bimber w lodówce stoi, ale on mówi, że sam pić nie będzie, a ja mu na to, że pić nie mogę, bo lekarstwa biorę. I tak siedzimy o suchych pyskach. W końcu szklankę wody zagryzłem czarnym, razowym chlebem, a Władek po mistrzowsku skleił skręta. – Jezioro tej zimy nie zamarzło, pierwszy raz w moim życiu. To znak, że nieszczęście będzie – powiedział przez chmurę dymu. Spojrzałem na niego: – Będzie? Już jest. Przecież od tego, że Duda wejdzie do szpitala i zrobi sobie zdjęcie w zielonym mundurku, wirus nie zniknie. Pamiętasz, jak arcybiskup Jędraszewski wymyślił sobie tęczową zarazę? A teraz, kiedy przyszła prawdziwa, to jakoś milczy. Rząd jednego dnia pociesza nas, że nie będzie epidemii, a za chwilę ją ogłasza. Mam prawo, nawet obowiązek im nie wierzyć. PiS uczy mnie tego od ponad czterech lat.
– Opowiem ci coś, Stasiulek. Dawno temu jechał ja furmanką do Suwałk z kartoflami dla kuzyna. Popili my tam ździebko, bo wdzięczność chciał okazać. Ruszyłem do domu już w szarówkę. Chyba przysnąłem, dopiero gruchot mnie obudził. Moja kobyłka o samochód stojący zawadziła. Koń bez klap, to się spłoszył. Ach, człowieku, co ja tam przeżył, że fanara żadnego nie zapaliłem, że pijany, paragrafy mi odczytują… A tu zaproszenie, obywatelu, do kolegium – milicjant mówi. Dobrze, że od kuzyna dwie butelki nalewki wiozłem, to mnie puścili, choć straszyli, że zabiorą i furmankę, i konia.
Trzy tygodnie później, wygolony, w marynarce, na motocyklu do tego kolegiumu przyjechał. Ale wjazdu nie ma, nawet deska na państwowe kolory malowana zagradza. Kusi mnie diabeł, żeby bokiem przejechać, ale Anioł Stróż podpowiada: „Pojedź dookoła, od tyłu”. Trzeba było diabła słuchać, bo od tyłu rozkopana cała ulica, rowy głębokie, dźwigi jakieś.