Kiedy przed miesiącem stawialiśmy wyborcze diagnozy, koronawirus dopiero się zbliżał do polskich granic. Nie sądziliśmy wówczas, że kolejny etap projektu POLITYKI oraz Instytutu Badań Rynkowych i Społecznych (IBRiS) będziemy zmuszeni realizować w warunkach największej od dziesięcioleci katastrofy społecznej i gospodarczej, przy obowiązującym stanie quasi-wyjątkowym oraz ogólnej niepewności co do samej możliwości realizacji kalendarza wyborczego.
Nie tylko my zbagatelizowaliśmy nadciągające zagrożenie. Również uczestnicy naszego ówczesnego badania. W wywiadach grupowych przeprowadzonych pod koniec lutego (czyli przed pojawieniem się w Polsce SARS-CoV-2) temat koronawirusa nie wywołał wielkich emocji. Co najwyżej sygnalizowano niepokój. Bardziej jednak o reakcje społeczne (– Obawiam się wzrostu cen, paniki, wykupywania towarów w sklepach) niż o siebie bądź najbliższych (– Nie boję się, może troszeczkę). Nawet jeśli zgodnie wskazywano na ogólną niewydolność systemu opieki zdrowotnej. Ujawniło się również podglebie pod teorie spiskowe (– Specjalnie wypuszczono wirusa, żeby zlikwidować połowę ludzkości, bo nie ma jej czym wykarmić).
Ale zarazem badani nie przewidywali istotnego wpływu epidemii na wybory. Z jednej strony wyrażano nadzieję, że opozycja nie wykorzysta tej sprawy do demagogicznego ataku na rządzących (– Jeśli powie, że oj, jak to dobrze, że przyjdzie koronawirus i wydusi pisiorów u władzy, to nie będzie dobrze). Z drugiej – stawiano rządzącym cokolwiek nierealistyczne oczekiwania (– Nie podobało mi się, jak prezydent powiedział, że jesteśmy gotowi na przyjęcie wirusa. Powinien powiedzieć, że zrobimy wszystko, aby ten wirus się do nas nie dostał).
W opisie tamtego badania pominęliśmy temat koronawirusa.