Gubię się już w przekazach płynących od rządu. Przed samymi świętami premier i minister zdrowia zapowiedzieli dalsze zaostrzenie rygorów sanitarnych: od 16 kwietnia wszyscy mamy chodzić w maseczkach; szkoły, galerie, lasy pozostają zamknięte; na czerwiec przesunięto matury; media donoszą o jakichś gigantycznych mandatach nakładanych na samotnych rowerzystów czy biegaczy. „Financial Times” zauważył, że polskie rygory są – nawet jak na ostre europejskie standardy – skrajnie surowe. Jednocześnie premier zapowiada, i to wkrótce, stopniowe znoszenie sankcji. Fakt, kilka krajów przymierza się do luzowania rygorów, lecz wszędzie towarzyszy temu niepewność i spory nie tylko epidemiologiczne, ale i etyczne, bo wirus śmiertelnie zagraża ludziom starszym, a restrykcje są szczególnie uciążliwe dla młodszych (o tym pandemicznym konflikcie pokoleń pasjonująco pisze w tym numerze Edwin Bendyk). Tymczasem w Polsce nawet statystyki są mocno wątpliwe, nie mówiąc już o rozjeżdżających się prognozach: sam premier uprzedza, że akurat w maju rozpocznie się szczytowa fala epidemii.
Jednak dyskusja nad tempem znoszenia ograniczeń nie ma wielkiego sensu w naszych warunkach. Widać, że naprawdę ważne sanitarne reguły społecznego dystansowania (w tym zakazy gromadzenia się) zostaną jeszcze długo utrzymane; odbędzie się natomiast pokazowe „wyprowadzanie kóz”. Będą uchylane najbardziej radykalne i nonsensowne zakazy: z ulgą przyjmiemy zgodę na spacer do lasu czy nad rzekę, pozwolą nam wsiąść na rower i pobiegać, otworzą się niektóre typy sklepów i salonów usługowych. Nastanie, używając słów premiera, „nowa normalność”, z kulminacją w połowie maja, bardziej 17 niż 10.