Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się jasne. W związku z koronawirusem Jarosław Gowin zażądał przełożenia majowych wyborów prezydenckich i pogroził, że 18 posłów jego Porozumienia obali wymyśloną w PiS ustawę o powszechnym głosowaniu korespondencyjnym. Zaproponował zarazem rozmowy o nowelizacji konstytucji i przedłużeniu o dwa lata kadencji Andrzeja Dudy (o pomyśle byli uprzedzeni Pałac Prezydencki oraz lider PSL Władysław Kosiniak-Kamysz), ale opozycja apel chóralnie wyśmiała. Skądinąd nie najlepiej świadczy to o talentach politycznych jej przywódców, którzy zignorowali szansę na wbicie klina w obóz władzy.
Na drugą nóżkę Porozumienie zaproponowało, by do ustawy o głosowaniu pocztowym wpisać trzymiesięczne vacatio legis, solidniej ją przygotować, a następnie wprowadzić stan klęski żywiołowej. Wybory prezydenckie mogłyby się wówczas odbyć w sierpniu. PiS odmówił, a Gowin został sam.
Jarosław Kaczyński wcisnął wtedy pedał gazu, złamał opór koalicjanta, ustawa przeszła głosami całej Zjednoczonej Prawicy (paru gowinowców symbolicznie się sprzeciwiło), a sam Gowin odszedł z rządu. Odżyły dowcipy o deficycie kręgosłupa byłego wicepremiera (który demonstracyjnie nie głosował nad ustawą), a PiS triumfował. Od Gowina publicznie odciął się człowiek, na którego szef Porozumienia bardzo liczył – minister zdrowia Łukasz Szumowski, nie wsparł go też Mateusz Morawiecki.
– Rozmawiam z ludźmi z Porozumienia i odnoszę wrażenie, że Gowin przegrał z własną partią, która w większości wojny z Kaczyńskim nie chciała – mówi polityk z Nowogrodzkiej. Dodaje, że teraz Gowin robi dobrą minę do złej gry i kreuje się na państwowca, który dla dobra kraju, w obliczu pandemii, nakazał swoim ludziom pozostać w rządzie i głosować z PiS.
O Porozumieniu politycy z otoczenia prezesa Kaczyńskiego mówią, że to partia koniunkturalistów.