Jesteśmy oszołomieni i oniemiali. Tak łatwo, ot, byle rozporządzeniem, odebrano nam elementarne swobody. W imię bezpieczeństwa, lecz bez rzetelnego rozeznania skali zagrożenia i kalkulacji strat – także strat w ludziach – wynikających z przedsięwziętych środków. Nikt nie pytał, czy surowy reżim sanitarny, zamknięcie wszystkiego i odcięcie tysięcy pacjentów od niezbędnych świadczeń medycznych oraz dewastacja gospodarki to konieczna cena, którą trzeba zapłacić, aby zapobiec tysiącom zgonów na COVID-19. Może akurat rację mają ci specjaliści, którzy doradzili rządom zastosowanie najbardziej radykalnych metod? A może rację mają ci specjaliści, którzy twierdzą, że są to środki nieproporcjonalne i szkodliwe? Nie wiemy. Ci specjaliści też nie wiedzą. Nikt nie powie dziś, jak bardzo śmiercionośny jest nowy koronawirus. Decyzje podjęto w warunkach deficytu wiedzy, w oparciu o zasadę ostrożności.
Zasada ostrożności zakłada szeroki margines działań zabezpieczających i może uchodzić niemal za równoważnik roztropności. A jednak tak nie jest. Poszukiwanie właściwej miary, czyli ustalanie środków proporcjonalnych do zagrożenia, to o wiele więcej niż ostrożność. To głęboka analiza rożnych „za” i „przeciw”, rozważanie różnych scenariuszy i ocenianie ich prawdopodobieństwa, a przede wszystkim świadoma gotowość na podjęcie pewnego ryzyka. Jednakże władza jest z natury oportunistyczna i lękliwa. Drży na samą myśl o „akceptowalnym ryzyku”, a jeszcze bardziej boi się szantażu moralnego i oskarżeń o lekceważenie zagrożenia. Zresztą dlaczego miałaby się cofać przed stosowaniem represji, skoro w jej naturze leży rządzenie ludźmi? W czasie epidemii rząd może sobie wreszcie porządzić do woli. I to z przyzwoleniem zalęknionego społeczeństwa.