Po raz ostatni nie brałem udziału w głosowaniu pod koniec lat 80., za tamtych bolszewików – powiedział niedawno politolog profesor Radosław Markowski w rozmowie z Ewą Siedlecką (POLITYKA 16). Sugestie, że mamy w Polsce do czynienia z „bolszewikami”, z sektą, zakonem, pojawiają się już od pewnego czasu. Lech Wałęsa mówił niedawno o swojej „bolszewickiej szczerości”. – O ile w rozmowach prywatnych słowo „bolszewicy” jest już rozpowszechnione i dopuszczalne, o tyle publicznie takie stwierdzenie wymagałoby uzasadnienia – twierdzi mój kolega redakcyjny.
Tak się złożyło, że ostatnio obcowałem trochę z sektą bolszewicką, także nocami, czytając znakomitą książkę „Dom władzy. Opowieść o rosyjskiej rewolucji”, trzy tomy pióra amerykańskiego historyka pochodzenia rosyjskiego Yurija Slezkina. Autor jest szefem badań nad Europą Wschodnią na uniwersytecie w Berkeley w Kalifornii.
Żadne z trzech głównych ugrupowań w Rosji początku XX w. nie było zainteresowane przejęciem władzy w istniejącym państwie lub społeczeństwie – czytamy – tylko jego odrzuceniem, zmianą na „królestwo wolności”. Bolszewicy odrzucali istniejący świat. Czuli się wybrańcami, ascetami, egalitarystami. Grupy te były, zgodnie z większością definicji, sektami – pisze Slezkin. Wyróżniali się wśród nich bolszewicy, którzy „jedyni spośród socjalistów stanowili sektę ściśle skupioną wokół charyzmatycznego wodza”. Podstawowy cel przekształcenia społeczeństwa w sektę był akceptowany przez wszystkich prawdziwych bolszewików. Wszyscy obywatele mieli zostać komunistami.
W 1917 r. na wieść o rewolucji w Petersburgu jeden z ideologów sekty w Odessie pisał: W tej straszliwej godzinie sądu „wszyscy, jak jeden mąż zaprzysięgnijmy wierność nowemu, rewolucyjnemu rządowi”.