Tego dnia obudził się wczesnym rankiem. Bardzo wczesnym, bo w sypialni było ciemno. Słońce jeszcze nie wzeszło, dedukował. Ziewając, podszedł do okna i pociągnięciem sznurka podniósł roletę. Zalała go Niagara fotonów. Aż zmrużył oczy. Opuścił roletę – słońca nie było. Podniósł – znów było. Jeszcze raz opuścił i zapalił nocną lampkę. Coś szeleściło, wiedział, że to jego przenikliwy umysł pracuje. Zadzwonię do znajomego, on mieszka przy ul. Kopernika, więc coś o astronomii musi wiedzieć. Ale zrezygnował. Nie będę przecież kumpla po nocy budził. Poczłapał do łazienki. Ukłonił się samemu sobie w lustrze, które cenił, bo pokazywało mu twarz taką, jaką lubił. Szlachetność i otwartość z niej biła, a w oczach malowała się troska o ojczyznę i rodaków. Nigdy w życiu tak się o nic nie troszczył, jak teraz o polskie rodziny, zwierzęta, lasy, rzeki, mosty, perony na nieczynnych dworcach…
Musiał przerwać litanię, bo ten w lustrze zatroskany był coraz bardziej, a on chciał się ogolić. Robił to spokojnie, w skupieniu, aby sobie nie obciąć ucha jak jeden z tych wielkich. Beethoven chyba, bo to on potem ogłuchł.
Na śniadaniowym talerzu biały ser uśmiechał się zachęcająco, ale czegoś mu tam brakowało. Od pięciu lat jadł śniadania w patriotycznych kolorach. Złapał siatkę, włożył maseczkę, żeby nikt go nie rozpoznał, i wybiegł tylnymi drzwiami niezauważony przez Służbę Ochrony Państwa. Poczuł się samotny, ale przywykł do tego. Prezydentura to wielka samotność, przypomniał sobie słowa jednego z politycznych przyjaciół. Mam doradców, ministrów, wszyscy mówią, wyrażają opinie, potem wychodzą, a ja zostaję sam i muszę podjąć decyzję. I to jest moja decyzja, moja odpowiedzialność. Postanowił skręcić w prawo. Szedł, a myśli cisnęły mu się jak sardynki w puszce.