Byleby to wszystko przeżyć, dosłownie i w przenośni – wzdychają uczniowie i nauczyciele na kilka dni przed planowanymi maturami. Z powodu pandemii najpierw tygodniami nie mogli doczekać się decyzji MEN, kiedy (i czy w ogóle) egzaminy się odbędą.
Ta opieszałość uderzała zwłaszcza w zestawieniu z polityką International Baccalaureate Organisation, organizującą maturę międzynarodową. IBO jeszcze w marcu ogłosiła, że pisemna sesja egzaminów się nie odbędzie. Za podstawę ocen z przedmiotów egzaminacyjnych przyjęto m.in. wcześniejsze prace pisemne. Międzynarodowi maturzyści tymi decyzjami nie byli zachwyceni, ale w miarę upływu czasu coraz częściej podkreślali, że w przeciwieństwie do kolegów zdających polską maturę przynajmniej wiedzą, na czym stoją.
Gdy początek polskich matur wreszcie wyznaczono – na 8 czerwca – przez prawie miesiąc władze zwlekały z publikacją niezbędnych wytycznych sanitarnych. A to bynajmniej nie formalność, gdy np. 250 osób, które miały zdawać w jednej hali, trzeba rozdzielić na 15 mniejszych pomieszczeń, z osobnymi komisjami.
Bezpośrednie obawy o zdrowie to obecnie tylko jeden z wątków, który przewija się w wypowiedziach nauczycieli. Martwi ich perspektywa zetknięcia z grupami zdających, których tłoczeniu się pewnie trudno będzie zapobiec. Co prawda tempo luzowania różnorakich ograniczeń jest tak duże, że do matur niewiele z nich może obowiązywać, ale tym bardziej nie wiadomo, jaki to wszystko będzie miało skutek. Osobnym wątkiem budzącym niepokój są ostrzeżenia, że podobnie jak w ubiegłym roku maturom mogą towarzyszyć alarmy bombowe. Takie komunikaty dotarły do szkół w różnych częściach Polski. Problem, na który z kolei zwracają uwagę zdający, to zwiększona możliwość unieważnień matur – np. w związku z zaleceniami, aby jak najczęściej otwierać okna (hałas na egzaminach to dość częsty argument w procedurze unieważniania).