Mamy prezydenta. W dodatku tego samego co 12 lipca. Komitet wyborczy jego przeciwnika Rafała Trzaskowskiego złożył wprawdzie protest do Sądu Najwyższego, na jaki PiS stać, ale sędzia Manowska nawet nie wiedziała, co z nim zrobić, więc nie nadała biegu sprawie. Poza tym SN bardzo rzetelnie rozpatrzył prawie 6 tys. innych skarg na nieprawidłowy wybór głowy państwa, zwłaszcza za granicą, ale żadna nie zyskała uznania. Zagranica, zwłaszcza ta w Europie, zawsze coś kręci na złość Polsce.
I oto 6 sierpnia odbędzie się zaprzysiężenie jak ta lala. Kto tam przyjdzie i na co prezydent, ten tragikomiczny dubler samego siebie, będzie przysięgał, dowiemy się na Wiejskiej. Na konstytucję raczej nie. Z tego pięknie ręcznie przepisanego w 2015 r. egzemplarza zostały już tylko strzępy, że nawet trzymać wstyd. O, już wiem. Na katechizm. Bo konstytucja to jest to, co tu na ziemi się dzieje, a katechizm prowadzi jak po sznurku do zbawienia wiecznego. W niebie szczęście bez końca i śpiewanie na cześć Jarosława Kaczyńskiego, który do tego czasu na pewno awansuje. Swoją drogą ciekawe, czy na zaprzysiężenie Andrzeja Dudy tradycyjnie kwadransik się spóźni. On kocha tak wchodzić, bo wśród stojącego nieruchomo tłumu jeden poruszający się element przyciąga wzrok zgromadzonych. Wielu ma komórki przyszykowane do zdjęcia. Może tym razem prezes się potknie? Byłaby piękna pamiątka.
Usiadł. Duda przełyka ślinę, bo mu zaschło w jego krakowskich ustach. Podejść do spóźnionego? Przywitać z daleka leciutkim skinieniem głowy państwa? Udać, że go nie widzi? Uśmiechnąć się wyrozumiale? To są właśnie te dylematy prezydentury. Te punkty zwrotne w strategii państwa. No dobrze, przemówienie będzie o tym, co najważniejsze. A najważniejsza jest rodzina. Bo gdyby w Polsce nie było rodzin, tych rzymskokatolickich oczywiście, toby się Polska rozpadła.