Kraj

„V” jak hipopotam

Chyba nie ma pisarza polskiego, którego by Polska nie bolała.

Czy Państwo dadzą wiarę, że przeżyłem ponad 80 lat nie przeczytawszy ani jednej książki Krzysztofa Vargi? (Czyli mam kwalifikacje na ministra kultury). Nie żebym miał coś przeciwko Vardze jako takiemu, jak mógłbym mieć, skoro nie czytałem, raczej dlatego, że to ja jestem czytelnikiem drugiego sortu – powieści czytam rzadko. Agata mówi, że to jest dowód lenistwa umysłowego, Varga by napisał „zidiocenia”. Jak mi córka przyniesie „Serotoninę” lub „Uległość” albo krytycy wskażą Tokarczuk, to przeczytam, inaczej bym był jak minister – kawałek powieści i dość. Od pewnego czasu stałem się czytelnikiem klasy „B jak biografie”, dzienniki, wspomnienia, monografie. Ale nie ma tego złego... Gdybym był czytelnikiem „A klasy”, który czyta wyrafinowane powieści, tobym nigdy nie przeczytał „Dziennika hipopotama” Krzysztofa Vargi, a to książka godna uwagi.

Sięgnąłem po nią dlatego, że kilka lat temu, w przedziale kolejowym naprzeciwko Marty i mnie, siedział pan w wieku 40 plus, z wyjątkowo okrągłą twarzą. „Varga” – szepnęła mi do ucha żona, która w odróżnieniu ode mnie ma dobrą pamięć fizjonomiczną.

To Varga – myślałem wtedy w wagonie kolejowym – powinienem zagaić, bo jestem starszy o 30 lat. Nie, to on powinien się ukłonić, bo jest młodszy o 30 lat. Więc siedzę cicho. On też siedzi cicho, i tak dojechaliśmy cicho do końca. Gdy więc zobaczyłem „Dziennik hipopotama”, rzuciłem się na tę książkę, bo mało, że dzienniki to mój ulubiony gatunek, to jeszcze książka napisana przez nieznajomego z PKP. Samuel Pepys w przekładzie Marii Dąbrowskiej, Mann, Gombrowicz, Marai – nie jest łatwo wystąpić w tej konkurencji.

Spotkanie w pociągu nie było przypadkowe.

Polityka 36.2020 (3277) z dnia 01.09.2020; Felietony; s. 80
Reklama