Myślicie, że kogoś poznałem na plaży? No, nie. Chyba że samego siebie – odrobinę lepiej. Zostałem prostym człowiekiem! Zanim zapomnę zupełnie, co to oznacza, szybko wam opowiem, co zaszło.
Otośmy osaczeni przez „prostych ludzi”, których nie wolno skrzywdzić. Oni – prości i święci. Święci prostaczkowie. Błogosławieni ubodzy duchem. Klasa ludowa o niskim kapitale kulturowym. Plebs, gmin, gawiedź, tłuszcza, naród! Ludzie żyjący czarnym chlebem i wulgarnym igrzyskiem – od czasu do czasu niepokojący nas tymi trywialnymi żądaniami. Demos demokracji, który wie, kto swój, a kto nie, kto kradnie za dużo, a kto w sam raz.
My – zakładnicy ludu i jego bezlitosnych, cynicznych trybunów, winni zaniedbania kulturalnego szerokich rzesz i mas, zalęknieni i przerażeni własnymi uprzedzeniami, korzący się przed „Nienazwanym” (ale wiadomo, o co chodzi), przepraszający za wszelkie ewentualne niedostatki samouniżenia i atawizmy protekcjonalnego tonu. My – pseudo, post, zawsze w cudzysłowie „inteligenci”, „elita”, „ludzie (psia ich mać) kulturalni”, ludzie nienależnych „większych szans”, złodzieje szans ludzi zwykłych i swą zwykłością niezwykłych i zawsze wyjątkowych.
Czy jest wyjście z tej pułapki, zastawionej przez przerafinowanych, zakompleksionych marzycieli, którzy sami nie mogąc opuścić zaklętego kręgu „burżuazyjnych ideałów”, wymyślili sobie, że najmądrzej i najbezpieczniej będzie kalać własne gniazdo, przytakując ludowej pogardzie dla „panów” i oskarżając o pogardę każdego, kto śmie im się ich obłudnemu przymilaniu się do mas sprzeciwić?
Wszystko to jest nad wyraz obrzydliwe. Czas zdezawuować te iluzje i odrzucić moralny szantaż.