Dotąd byliśmy neurotykami. Brakowało nam odporności i umiejętności regenerowania nadwerężonych sił psychicznych. Targał nami wynikający z wewnętrznych konfliktów lęk, gnębiły wyrzuty sumienia, dręczył nieustający stres, a wzrastające tempo życia i jego złożoność, na które nie potrafiły przygotować nas rodziny, powodowały niestabilność emocjonalną, pobudzenie, złe samopoczucie psychiczne prowadzące do rozmaitych zaburzeń, jak obsesje, kompulsje, fobie i melancholia.
Jeszcze niedawno psychoterapia żywiła się nerwicą, osiągając znaczne sukcesy w leczeniu rozmaitych zaburzeń o podłożu lękowym. Trzeba było wydobyć na światło dzienne ukryte konflikty i traumy, wyparte marzenia i zaburzone relacje, by następnie w taki czy inny sposób je „przepracować”, zwracając neurotykowi samokontrolę, godność i dobre samopoczucie. Neuroza była trudną drogą prowadzącą od dzieciństwa w etyczną dorosłość. Dojrzałość i stabilność emocjonalna stały się wyzwaniem i celem terapii. Był to cel psychologiczny, a jednocześnie intelektualny i moralny. Pacjent miał zostać „ogarnięty”, aby mógł „ogarnąć się” sam.
Jakież to dobre czasy! Niestety, dziś społeczeństwo płaczliwych, podskakujących bądź omdlewających nerwusów i histeryków schodzi ze sceny, ustępując miejsca armii narcystycznych zombie. To nowy gatunek człowieka, wyhodowany przez demokrację, marketing i internet, odporny na terapię, destrukcyjny i autodestrukcyjny.
W dobrych czasach narcyzem nazywało się człowieka próżnego, łasego na pochwały albo kogoś, kto jest zapatrzony w siebie i uważa się za osobę zupełnie wyjątkową, której należy się uwaga, podziw i przywileje. „Kompleks wyższości” – mówiło się pół wieku temu. Jednakże tak naprawdę w narcyzmie chodzi o coś innego.