Słucham ja tych wylimuzynowanych strażników moralności i szybko znoszę do piwnicy wszystkie moje ręczne granaty, a potem karabiny maszynowe. Drzwi zamykam na kłódkę, klucz połykam. Na wszelki wypadek, gdyby sąsiedzi wpadli i upierali się, że dadzą upust swojej radości. Nie będzie żadnych strzałów na wiwat, by uhonorować nowy wspaniały rząd skręcony z pisowskich jelit. Przepraszam, „j” samo mi się wcisnęło.
Było tak. Minister Z. chciał ograć premiera M., ale wtedy prezes K. zorientował się, że przecież tylko on może decydować, kto kogo ogrywa. Na to Z. powiedział, że wychodzi, a K. się przestraszył, bo zrozumiał, że Z. wychodzi, aby przyjść do niego i mącić w partyjnych szeregach. M. politycznie blado wyglądał, i to tak blado, że chwilami nie było go widać. Musiał się jakoś pokazać, czuł to, więc pochwalił się w telewizji misyjnej, że to on kupił zeszyt w papierniku i napisał w nim plan gospodarczy dla ratowania Białorusi, a Unia Europejska tylko się do niego podpięła. Wtedy Z. poskarżył się K., że już go nogi od tego chodzenia na Nowogrodzką rozbolały i musi się położyć. Ale nagle w tę historię wszedł ktoś bez pukania. Był to wiedziony instynktem niezawodny wicemarszałek T. Albo będziemy rządzić, albo będziemy siedzieć – powiedział – na pewno nie będziemy leżeć. K. zdecydował się na to pierwsze. Postanowił więc otoczyć Z. ojcowską opieką i zapewnił, że na jego ministerialno-prokuratorskim fortepianie będzie najważniejszym klawiszem.
No, przyszła już chyba pora zająć się D. Ogłosił on niedawno, że państwo, którego jest głową, od 400 lat nie było tak potężne jak dziś. Rzeczywiście, terytorium nam się rozrasta – sypie się właśnie polski morski piach, z którego wychyli się pod niebo sztuczna wyspa na Zalewie Wiślanym. Jesteśmy też jednym z filarów podtrzymujących UE – kto wie, czy nie głównym.