Ruszyłem moje wysportowane ciało i lekko sfrunąłem z IV piętra windą na parter. Pół roku temu przyjechałem na chwilę do stolicy tradycyjnie zwanej Warszawą, która, jak widać, się przeciągnęła. Nie stolica, tylko chwila oczywiście. Postanowiłem zanieść jabłko jeżowi, bo wiem, gdzie w parku mieszka. Może jeszcze nie śpi, zresztą jak tu spać. Służbowe samochody wyją całą dobę, zaś na ulicach ludzie śpiewają chórem: Warszawa, najpiękniejsze z miast, a my widzimy osiem gwiazd.
Jabłko położyłem pod akacją, liśćmi nakryłem i tak się rozglądam. Widzę, że nie ja jeden. To dziwne. Jakiś pan w pomarańczowym szaliku idzie z twarzą uniesioną do nieba. W obłoki patrzy chyba, bo nic więcej tam nie ma. Pani w sportowej kurtce obraca się raz w lewo, raz w prawo wyraźnie zawiedziona. Młody chłopak z plecakiem idzie marynarskim krokiem i też się gapi w tę i w tamtą, aż w końcu się potknął. Wychodzę spod akacji na ścieżkę, za mną starsza pani w berecie wypatruje czegoś przez teatralną lornetkę. Co chwila sama mówi do siebie „nie, to nie to”, i znów patrzy. Jakaś zmowa? A może każdy z nich ma swojego jeża?
Nie, najwyraźniej czegoś lub kogoś szukają. Na pewno nie Przemysława Czarnka, który planuje wypełnić dotkliwą lukę w lekturach szkolnych. Brak pism św. Tomasza z Akwinu wyraźnie deformuje rolę kobiet w polskim społeczeństwie. Ten święty, jeden z ojców Kościoła katolickiego, przecież pisał: „Wartość kobiety polega na jej zdolnościach rozrodczych i możliwości wykorzystania do prac domowych”. To taki męski przepis katolików z PiS, nie tylko ministra edukacji. A dogmat, przypomnę, to nic innego jak zakaz myślenia – pisał filozof Ludwig Feuerbach.
Kogo jeszcze Polacy nie szukają? Tego, który przekopuje Mierzeję, by z obciętego kawałka zrobić wreszcie zieloną wyspę wolności i tolerancji.