Mój sąsiad, po raz pierwszy odkąd pamiętam, nie wywiesił 11 listopada przed domem biało-czerwonej flagi. Nie chcę – powiedział mi wprost – aby na osiedlu brano nas za pisowców. W tym roku wiele osób postąpiło tak samo i z podobnych powodów. Rzeczywiście, można mieć poczucie, że flaga stała się emblematem partyjnym; niemal każda najgłupsza konferencja, konwencja, wypowiedź rzecznika, ministra, wiceministra odbywa się na tle narodowych barw. Politycy PiS z upodobaniem przypinają sobie biało-czerwone baretki, a za pieniądze przeznaczone na walkę z pandemią w setkach gmin będą teraz wznoszone okazałe maszty flagowe. Ta ostentacja, pokazowa patriotyczna gorliwość „obozu niepodległościowego” daleko wykracza poza normalne państwowe dekorum. Flaga staje się totemem, znakiem władzy i jej politycznego triumfu, złączenia tożsamości partyjnej i państwowej. Trudno uwolnić się od takich skojarzeń, a więc i od niechęci do udziału w tym spektaklu.
Po 11 listopada doszły kolejne powody, żeby krępować się publicznego demonstrowania patriotyzmu, wręcz wstydzić się narodowego święta, całkowicie zdominowanego przez osiłków urządzających brutalne bitwy z policją (rzecz jasna „pod flagą biało-czerwoną”, choć głównie z użyciem drzewc). Krętactwa rządowej propagandy, próbującej przypisać odpowiedzialność za ekscesy bojówek prowokacjom mitycznej Antify, Strajkowi Kobiet, a nawet policji, potwierdzają, że PiS za nic nie chce do siebie zrazić „młodych patriotów”. Przecież niedawno to Jarosław Kaczyński apelował, aby obrońcy Kościoła i „samego istnienia narodu” wyszli na ulice, przeciwstawiając się moralnym nihilistom (jak był łaskaw określić demonstrującą młodzież). Orędzie zostało wygłoszone, oczywiście, na tle flag; prezes PiS miał jeszcze dodatkowo kotwicę powstańczą w klapie.