Tegoroczne, zaburzone pandemią święta trafnie opisuje przysłowie, sparafrazowane przez poetę i satyryka Andrzeja Poniedzielskiego: Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się nie lubi.
Przez ostatnie lata wydawało się bowiem, że coraz więcej osób ujawnia znużenie obowiązkiem kilkudniowego świętowania i otwarcie wyznaje, że świąt nie cierpi. Za to prawdziwie cierpi – psychicznie i gastrycznie – z powodu rozmaitych przymusów, głównie grupowego biesiadowania i rozbudowanego świątecznego menu, zabójczo przesyconego cukrem oraz tłuszczami nasyconymi. Zwierzano się także z narastającej niechęci do rozmaitych zwyczajów, jak np. mordowania karpia, którego najpierw udomawia się w wannie, albo obserwacji kilkutygodniowej agonii drzewka iglastego, migającego nieprzytomnie chińskim badziewiem ledowym. W wielu osobach budziło to wewnętrzne rozterki, czy aby te rytuały zgadzają się z proekologicznymi trendami współczesności, nie mówiąc o generalnym racjonalizmie.
Zresztą kiedy w tym roku rozpoczął się już tzw. świąteczny odłów karpia, warszawski sąd sfinalizował 10-letnią epopeję, skazując kierownika stoiska rybnego i jego dwóch podwładnych, którzy w 2010 r. w jednym z marketów E. Leclerc przetrzymywali karpie bez wody i pakowali je do worków foliowych – również bez wody. Kierownikowi zasądzono rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata oraz nawiązkę w wysokości 1 tys. zł na rzecz fundacji prozwierzęcej, a sprzedawcom – po 10 miesięcy w zawieszeniu na dwa lata i po 800 zł. Faktem jest, że teraz nawet na bazarach od początku grudnia tony ciprinusów carpio w oczekiwaniu na wyrok (raczej bez zawiasów) pluskają się w kadziach, luksusowo – jak na rybę w smaku mułowatą – dowodnione i napowietrzone.
Socjologowie mówią, że jedząc tego karpia raz do roku, próbujemy zaspokoić bynajmniej nie kulinarny gust, ale bezapelacyjną, głęboką i odwieczną potrzebę przerwania codziennej monotonii.