Jakieś pozytywne odczucia względem żegnanego bez fajerwerków roku 2020? No cóż – chyba tyle, że przecież mogło być gorzej. Cieszę się, że jednak żyjemy, że wciąż widujemy się (na zoomach, ale już nawet nie narzekam) w niezmienionym składzie osobowym, w każdym razie gdy idzie o najściślejsze grono. Staram się, by po serii chorób i hospitalizacji wszystko wróciło do normy – oddech, tętno, élan vital.
Rok 2020 był jak zepsuty kalendarz adwentowy – otwieranie jego kolejnych okienek, od marca począwszy, było działaniem ryzykownym. Często zdarzało się, że zamiast czekoladki z okienka wypadała jakaś tłusta larwa, która dawno już zżarła wszelką słodycz, na którą liczyłam, i zostawałam z niczym.
Nie mam wielkiego przekonania do racjonalności działań władz w sprawie kwarantanny narodowej (którą uważam bardziej za dzieło jakiejś ministerialnej maszyny losującej przypadkowe obostrzenia niż umysłu racjonalnego), ale przyjmuję ze zrozumieniem i satysfakcją odgórnie zarządzony zakaz zabawy z okazji żegnania się z rokiem 2020. Nie zasłużył on nawet na jeden bąbelek z musującego wina, którym wznosiłam toasty za nadchodzącą pomyślność. Jego odejście w cholerę należy celebrować co najwyżej herbatą zrobioną po raz trzeci z tej samej rozmokłej już dawno torebki, kompotem ze starej podeszwy, wywarem ze zgniłej cebuli.
Rok temu, by nie kazać coraz bardziej marudnym dzieciom czekać do samej północy, pokazaliśmy im w telewizji obchody Nowego Roku na placu Czerwonym, przekonując ich, że tak, to już, i że można zaraz się kłaść spać, bo nadszedł 2020. Możliwe zatem, że w ogóle to wszystko jest nasza wina, kto normalny bowiem zaczyna rok od dobrowolnego obejrzenia przemówienia Putina (bez fonii, ale jednak z wizją)?
W ostatnich dniach tego roku myślę za to dużo, skąd czerpać siłę i jakąś nadzieję na kolejny.