Jeśli premier Kaczyński mówi w Polskim Radiu: „Nic jeszcze nie zrobiliśmy, a już się okazało, że jesteśmy zagrożeniem dla demokracji”, to – pomijając już zaskakującą szczerość w pierwszej części zdania – można odpowiedzieć, że media to nie banki, nie udzielają kredytu zaufania. Projekty IV RP są znane od dawna, od ponad roku widać już wykonanie, więc jest się do czego odnosić.
MŻGSR
Antoni Słonimski, gdy krytykował przed wojną panujący reżim, usłyszał, że uprawia krytykanctwo, ponieważ Gdynia się rozbudowuje, ta sztandarowa budowa Polski Odrodzonej. Ogłosił więc, że dalej będzie pisał, co chce, ale każdy tekst będzie zaczynał od liter: MŻGSR, czyli od: „Mimo że Gdynia się rozbudowuje”. Dzisiaj należałoby zaczynać od liter: MŻPR, czyli od: „Mimo że PKB rośnie”.
Za rządami PiS stoi pewna filozofia silnego scentralizowanego państwa, które kontroluje możliwie najwięcej obszarów obywatelskiej aktywności, stoi przekonanie, że tylko właściwi, sprawdzeni przez partię ludzie (a najlepiej po prostu ludzie tej partii) są w stanie podołać wyzwaniu budowania nowej Polski. PiS na własne życzenie bierze w ten sposób odpowiedzialność za wszystko, także za współkoalicjantów, którzy mają pomagać w zmienianiu kraju. Nie da się teraz krytykować Samoobrony i LPR, nie krytykując PiS, który uznał, że koszty są tu mniejsze niż zyski. Te koszty zapisywane są na konto Prawa i Sprawiedliwości, bo to koncepcja tej partii.
To premier Kaczyński stworzył stan, w którym za wszystko, za każdy wybryk Romana Giertycha czy Andrzeja Leppera, za każde głupstwo swojego ministra, jest osobiście rozliczany. To on jest autorem projektu, gdzie wszyscy są namaszczeni, posłani, delegowani, gdzie żadna decyzja nie może zapaść bez jego zgody albo choć domniemania takiej zgody. Jeśli bracia Kaczyńscy z własnej woli posyłają niebankowca do NBP i niemenedżera do Orlenu, to muszą się liczyć z tym, że każdy błąd ich kandydatów będzie oceniany z podwójną ostrością, zwłaszcza że obaj pochodzą z grona bliskich znajomych głowy państwa.
Zwolennicy PiS mówią: spokojnie, dajmy im działać, zobaczymy, czy sobie poradzą. Rzeczywiście, zobaczymy, ale też nie oznacza to, że nie można zgłaszać zastrzeżeń już na poziomie decyzji, pomysłów, wdrażania procedur, jeśli wydają się one niezgodne ze standardami demokratycznego państwa. Jeśli CBA nie będzie robić głupstw i okaże się w sumie przydatną służbą, nie oznacza to, że nie powinno się pokazywać potencjalnych niebezpieczeństw funkcjonowania tej obdarzonej znacznymi kompetencjami instytucji. Jeśli jakimś cudem nowa KRRiTV, przebudowana na modłę PiS, okaże się pożyteczna (choć niewiele na to wskazuje), nie unieważnia to zastrzeżeń co do trybu jej stworzenia i personalnej obsady.
Zwolennicy hasła „dajmy porządzić” zdają się wyznawać zasadę, że wszelkie wątpliwości staną się nieważne w momencie wymarzonego ostatecznego sukcesu, finału IV RP, który przyćmi wstydliwe sprawy z różnych cząstkowych etapów. Że potem rzecz się rozłoży na całą kadencję i średnia moralności przeliczona na rok będzie przyzwoita.
Ale takich wielkich finałów w polityce nie ma, podsumowania to domena przyszłych historyków, a oceniać trzeba na bieżąco. Tym bardziej że PiS ów finał – w obniżeniu podatków, budowie mieszkań, a nawet w ujawnieniu raportu o WSI – nieustannie przesuwa w czasie. I tu się zawiera zasadniczy paradoks: zwolennicy PiS proponują traktować projekt IV RP jako pewną kompleksową, pozytywną propozycję i wobec ogólnego dobrego przesłania abstrahować od niekorzystnych szczegółów. Krytycy właśnie taką optykę przyjmują, traktują IV RP jako niepodzielną całość, tyle że – ponieważ traktują ją negatywnie – abstrahują od pozytywów, które zresztą i tak bardzo trudno im znaleźć.
To cała gra
Jeszcze nigdy dotąd, w ostatnich kilkunastu latach, żadni politycy tak silnie nie autoryzowali swojej władzy jak właśnie bracia Kaczyńscy, wzięli wielką władzę i zarazem odpowiedzialność. Sami taki model wybrali.
Nie da się łatwo w takiej sytuacji, tak jakby chcieli tego medialni zwolennicy projektu IV RP, tu pochwalić, tam zganić, tu pogrozić palcem, a tam dać cukierka, wszystko uczciwie i obiektywnie. To są infantylne oczekiwania. Ocena zawsze jest rezultatem spojrzenia całościowego, istnieje przecież jakaś hierarchia ważności spraw państwa. Jeśli w sprawach najbardziej istotnych – demokratycznych procedur i instytucji – dzieje się coś niepokojącego, to trudno zachwycać się sądami 24-godzinnymi (a propos, gdzie one są) czy kolejnym kilkukilometrowym odcinkiem obwodnicy.
Czołowym argumentem kierowanym przeciwko krytykantom IV i „sierotom po III RP” jest to, że władza PiS nie zagraża demokracji, a więc podsycanie ogólnej atmosfery katastrofy jest przejawem histerii i małpiego rozumu. Ale demokracja to już od wielu lat nie tylko wolne wybory i wolność słowa. To są absolutne podstawy demokracji, minimum, o którym się już nie mówi.
Dzisiaj liczy się cała skomplikowana siatka zależności pomiędzy instytucjami państwa, sposób mianowania na stanowiska, skłonność do uzgodnień i kompromisu, wciąganie do procesów decyzyjnych także opozycji, dobrowolne dzielenie się wpływami tam, gdzie trzymanie ich w jednym ręku nie jest niezbędne dla politycznej tożsamości władzy. To cała gra, która może być mniej demokratyczna lub bardziej. Mając w Sejmie większość, rzeczywiście można przegłosować niemal wszystko, ale demokracja dla zaawansowanych polega na tym, że się czegoś nie głosuje, nie przeprowadza, nie narzuca, choć jest pokusa, bo są możliwości.
Jarosław Kaczyński jest skłonny te możliwości wykorzystywać, traktuje demokrację niejako regulaminowo: skoro coś można zrobić, to znaczy, że należy to zrobić. Drużyna PiS zdaje się nie rozumieć, że krytykom nie chodzi o to, że demokracja podstawowa jest zagrożona, tylko o to, że stworzono sytuację, w której nie sposób sobie wyobrazić, aby do Trybunału Konstytucyjnego czy Krajowej Rady RiT mogła wejść osoba rekomendowana przez opozycję. Wszystko, oczywiście, zgodnie z sejmowym regulaminem.
Krytyka i krytykanctwo
Szczerze mówiąc, Jarosław Kaczyński ma rzeczywiście problem z mediami. Ma silną grupę zwolenników projektu IV RP, którym, mimo przejęcia w istocie programu jednej, a wcześniej dwóch partii, nie przeszkadza to w nazywaniu siebie obiektywnymi dziennikarzami. Są często bardziej radykalni, na przykład w sprawach lustracyjnych, od samego premiera, generalnie chwalą obóz władzy. Ale – ponieważ uważają się w gruncie rzeczy za jego część, a także dlatego, że muszą jednak dbać o dziennikarską markę – przyznają sobie prawo do krytyki niektórych poczynań rządu; także, w ramach rekompensaty, biją już bez zahamowań w tzw. koalicyjne przystawki. Bo wolno.
Traktują to niejako jako krytykę wewnętrzną; im można to robić, bo to krytyka konstruktywna, z życzliwych pozycji. Ci sami publicyści jednocześnie zawzięcie atakują krytykantów zewnętrznych, generalnie ich zdaniem nieprzychylnych IV RP, bo to oni mają monopol na konstruktywną krytykę, cała reszta zaś chce powrotu do władzy Jakubowskiej i Szmajdzińskiego.
Zdają się mówić premierowi: czasami coś nam się nie podoba, ale lepszych zwolenników pan mieć nie będzie, inni są tylko gorsi. Premier najwyraźniej to rozumie, traktuje ich zdanie poważnie, czasami polemizuje, zaprasza do samolotu i kancelarii. Ale też ataki z tej strony bardziej bolą, jak artykuł w „Newsweeku”, gdzie Lech Kaczyński przyrównany został do Putina. Co prawda zaraz potem w innym piśmie tego samego koncernu autorzy zaczęli przykładać do rany kojące okłady, ale okazało się, że atak może przyjść z najmniej spodziewanej strony, a „strażnicy programu PiS” nagle mogą się zmienić w surowych rozliczających.
Krytyka wewnętrzna robi czasami wrażenie alibijnej, mającej uwiarygodniać w oczach czytelników dziennikarzy, którzy pokazują, jak bardzo są niezależni i jak zawsze kierują się tak zwanym meritum. A niektórzy na zawołanie wyliczają, ile razy i przy jakich okazjach bohatersko postawili się władzy. Nie da się jednak rozmyć jednej przykrej prawdy. Cały ideologiczny front poparcia dla IV RP ugrzązł w formułkach, które już od dawna wyglądają jak stare kapcie. A więc dookoła: III RP skompromitowana, Michnik kolegą Kiszczaka, trzeba więcej prawa i sprawiedliwości, więcej patriotyzmu i moralności, mniej salonów, Europy, Niemiec i Rosji, a przede wszystkim jak najmniej układów i agentów.
Wielu publicystów tego frontu przypomina wręcz partyjnych dogmatyków z czasów PRL, którzy kurczowo trzymali się doktryny i w niej widzieli uniwersalną prawdę, nawet wówczas, gdy rzeczywistość krzyczała za oknami. W tym sensie zresztą nie pomagają już Jarosławowi Kaczyńskiemu, a wręcz mu przeszkadzają, choć od czasu do czasu mogą być jeszcze użyteczni w bijatykach na boisku.
Nie pomagają, bo PiS znalazł się na takim etapie rządzenia, że rzeczywiście musi dać sobie radę z rzeczywistością i od tego nijak nie ucieknie, więc łaknie jak kania dżdżu nowej ideologii i nowej propagandy, wychodzącej do przodu, a nie odwróconej do tyłu. Od przeszło roku z tego wielosłownego obozu nie wyciekła żadna myśl, która by pomogła Jarosławowi Kaczyńskiemu w realnym rządzeniu, która by była zaczątkiem jakiejś poważnej debaty (niechże wewnętrznej, partyjnej choćby), jak te polskie klocki ułożyć – tu w kraju i na świecie. Dogmatycy powinni zmienić się w rewizjonistów, takie jest dla nich dzisiaj wyzwanie, inaczej z każdym dniem będą coraz bardziej żałośni i śmieszni, a przede wszystkim anachroniczni.
Zresztą powtarzają klasyczne zachowania i zaklęcia dogmatyków PZPR, którzy każdą krytykę uważali za krytykanctwo, za „przeginanie pałki” i „czarnowidztwo”, każde wolne słowo wypowiedziane za granicą za niemal lub wprost zdradę interesów narodowych (kiedyś nazywało się to „woda na młyn rewizjonistów z Bonn”). Stare formuły zatem i szyderstwa, jednocześnie głuchota na argumenty, które idą z zewnątrz. Nikt, kto nie jest z nami, nie może mieć racji, nie podejmuje się więc żadnej dyskusji, nie widzi się gołych faktów, a szuka tylko aprobaty w swoim kręgu i na dworze władzy. Polemizuje się tylko z kolegami: „Nie do końca się z tobą zgodzę Piotrze”, „Błądzisz Janku” itp. A cała reszta to „piewcy stanu wojennego”.
Czwarta władza w IV RP
Nie sposób sobie wyobrazić, by tak inteligentny polityk jak Jarosław Kaczyński nie widział sytuacji taką, jaką ona jest. Do prasy ma – zdaje się – stosunek jasny i przemyślany. Wie dobrze, że będzie napotykał opór w mediach, bo taka jest ich natura, zatem ten opór można osłabiać naciskając i szantażując (po wspomnianym artykule w „Newsweeku” premier pozwolił sobie w wywiadzie radiowym na wygłoszenie niezawoalowanych gróźb pod adresem wydawcy tego tygodnika) bądź go unieważniając, czyli nie przyjmując do wiadomości. Dziennikarze są od pisania, a nie od rządzenia, i niektórzy z nich to dobrze pojęli. Władysław Gomułka, wściekły na krytykanctwo prasy, ledwie przejął władzę w październiku 1956 r., wypowiedział prorocze słowa: „Trzeba będzie dziennikarzom wyperswadować bzdurną myśl, że oni są jakimś drugim, równorzędnym czy nawet ponad kierownictwem partyjnym stojącym czynnikiem. Bo tym oni nie są i być nie mogą. (…) Obserwujemy, że najłatwiej wypłynąć na fali żądań, na fali demagogii. To się czyta, to się przyjemnie czyta, to jest popularne. I wielu dziennikarzom wydaje się, że są działaczami, że wszystko jest właśnie ich dziełem. Jestem bardzo ciekaw, co by się z tym państwem stało, gdyby tych dziennikarzy posadzić w Biurze Politycznym KC czy w rządzie i powiedzieć: rządźcie, towarzysze. Za dwa tygodnie by się wszystko wywróciło. I musiałoby się wywrócić”.
Zapewne ta myśl nie jest do końca obca Jarosławowi Kaczyńskiemu i obejmuje on nią zarówno krytyków zewnętrznych, jak i wewnętrznych, którym zalecać powinno się przemyślenie własnej pozycji w obozie władzy. W jakimś sensie krytycy zewnętrzni mają lepszą pozycję, bo jeszcze mają na władzę jakiś wpływ, dopóki nie przemówi ona do rozsądku ich wydawcom.
Warto się wsłuchać
Ale może właśnie warto czasami wsłuchać się w takich zewnętrznych recenzentów, których oceny reprezentują dużą część opinii publicznej, mającej daleko idące wątpliwości, tyczące już nie tyle zgodności decyzji władzy z literą programu PiS, ale i kwestii, jak to się ma do demokratycznych procedur, które będą istnieć także po rządach PiS.
Pojawia się rzecz jasna pokusa, aby przyjąć zasadę, że im gorzej, tym lepiej, czyli każdy cząstkowy sukces rządu, przedłużający jednak generalnie byt władzy PiS, jest czymś w sumie niekorzystnym, nawet jeśli jest obiektywnie nie do zakwestionowania. Bo zagrożone są ważniejsze wartości. Innymi słowy, sukcesy złego rządu służą złej sprawie. Ale jeśli będzie mniej kontrowersyjnych działań w sferze instytucji, ideologicznego napędu, partyjnego klucza we wszystkich nominacjach, atmosfera towarzysząca tej władzy może się powoli zmieniać, bo Jarosław Kaczyński, mimo wszystkich na niego ataków, budzi jednak naturalny respekt, jest naprawdę kimś w polskiej polityce, ma siłę i osobowość. Gdyby z taką żelazną skutecznością, z jaką realizuje swój plan zagarnięcia całej władzy, budował w pełni demokratyczne struktury, stalibyśmy się wzorem dla starego Zachodu.
Można sobie wyobrazić wyraźny krok Kaczyńskiego w kierunku innej logiki niż zawłaszczanie państwa, który szybko zyskałby mu pewną sympatię nawet wśród ogólnie niechętnej publiczności. I nie chodzi tu o gesty w rodzaju zwolnienia mazowieckiego wojewody, bo to tylko naprawienie błędu, w istocie wewnętrzna sprawa PiS, ale o coś, co byłoby na miarę męża stanu, a nie idola pewnego elektoratu.
Jest jednak premier między młotem a kowadłem: zapewne to, co spodobałoby się recenzentom zewnętrznym, nie spodoba się tym wewnętrznym i na odwrót.
Tak czy inaczej, premier Kaczyński nie powinien się spodziewać entuzjastycznego odzewu na swój apel o zaprzestanie krytyki rządu i jego samego. Pociąga za wszystkie sznurki, dlatego czuje na sobie każde szarpnięcie.