Kraj

Doły

Wszystko, co było, do czego, jak to się mawia, „doszliśmy”, znika jak kamfora.

Odkąd dzieci z klas I–III wróciły do szkoły, jako matka 9-latka, który w końcu nie uczy się online, z własnymi rodzicami spotykam się już tylko na spacerach. W ubiegłą niedzielę wieczorem poszłam z mamą na przechadzkę po Starym Mieście, nacieszyć oko iluminacją świąteczną, która jeszcze przez chwilę wytwarza ślad węglowy na Krakowskim Przedmieściu. Chciałyśmy obie poczuć się przez chwilę jak przed wojną, jak przed covidem, w czasach, gdy robiło się takie zwariowane rzeczy, jak jedzenie ciastek w kawiarni hotelowej albo picie grzanego wina po łyżwach na Rynku.

Szłyśmy więc razem koło Domu Literatury, a naprzeciwko niego stał mężczyzna z mikrofonem, podłączonym do charczącego na mrozie głośnika, i na melodię podkładu lecącego zeń śpiewał fenomenalnym głosem piosenkę Zbigniewa Wodeckiego. Śpiewał tak pięknie, że trudno było nie przystanąć. Wyglądał zupełnie inaczej niż typowi grajkowie ze Starego Miasta – wysoki, przystojny facet koło 40-ki, w eleganckim wełnianym płaszczu zimowym, o aparycji aktora teatru muzycznego Roma i takim zresztą głosie. Tak bardzo nie pasował do miejsca i czasu, w którym się znalazł, że aż nas przeszły ciarki. – Czuję się coraz bardziej jak w latach 90. – powiedziała mama – wtedy on też mógłby tu tak stać i dorabiać na mrozie. Rok temu pewnie stał na normalnej scenie – dodała. Zaczęłyśmy więc rozmawiać o tym, do czego popycha ludzi kryzys związany z pandemią, szukając tych analogii z okresem przełomu, gdy przyszłość była tak bardzo niepewna, inflacja szalała, zakłady pracy padały jak muchy na jesieni, ale po chwili zrozumiałyśmy, że te porównania nie mają sensu. – Bo wtedy to mieliśmy jednak to, czego chyba zupełnie już nie mamy teraz – nadzieję – skwitowała mama – było ciężko jak diabli, ale żyło się nadzieją, że w końcu ciężko być przestanie.

Polityka 6.2021 (3298) z dnia 02.02.2021; Felietony; s. 79
Reklama