Jak przegapiliśmy Baumana
Artur Domosławski opowiada o swojej książce o Zygmuncie Baumanie
JACEK ŻAKOWSKI: – Lubisz go?
ARTUR DOMOSŁAWSKI: – Bardzo!
Za co?
Uważam go za jednego z najważniejszych przewodników.
Czyli cenisz. A lubisz?
Przejmuje mnie jego los.
Współczucie?
Raczej współ-odczuwanie. Solidarność. Lubienie też. Ale skoro drążysz, zaczynam się zastanawiać, czy chodzi o lubienie, czy może o inne uczucie.
Dobrze się z nim czułeś?
Zwykle tak. Miałem poczucie wspólnoty widzenia świata. Ale i onieśmielał mnie. Raz widziałem go w depresji, po śmierci pierwszej żony Janiny. To było trudne. A ty się z nim źle czułeś?
Jak przeczytałem u ciebie, że był filigranowy i kruchy, pomyślałem, że to był mój problem z Baumanem. Był jak paczuszka faworków. Mająca smakowitą zawartość, która w każdej chwili może się rozpaść w ręku.
W tej kruchości zawierały się jego wszystkie straszne doświadczenia. Trzeba było uważać, żeby go nie zranić, nie zamknąć jakimś niefortunnym słowem.
I nie zepsuć. Bo był w swojej kruchości bezcenny. To w dużym stopniu ona dawała mu empatyczny dostęp do doświadczenia innych. Dzięki niej wyczuwał procesy, których inni nie zauważali. Gdy o nich pisał na długo przed innymi, sądzono, że fantazjuje. A nieszczęśliwie dla swoich krytyków przeważnie miał rację – najpierw, gdy przed Dżilasem, Kuroniem i Modzelewskim pisał, że biurokracja zawłaszcza i niszczy socjalizm, potem, gdy kilka lat przed Standingiem pisał, że ludzie-odrzuty tworzeni przez neoliberalizm rozsadzą społeczną tkankę demokracji. Opisywał problemy wcześniej, niż inni gotowi byli je uznać. Chyba też dlatego nie był traktowany wystarczająco poważnie. Nawet gdy już był globalną intelektualną gwiazdą z prawie 20 przyznanymi na świecie doktoratami honoris causa, w Polsce nie stał się gwiazdą pierwszej wielkości.