Coraz częściej mówi się o tym, że opozycja jest nie tylko chętna do obalenia rządów PiS, ale także – do tego zdolna. Gdyby jednak naprawdę doszło do przejęcia przez nią władzy, byłby to prezent dla Jarosława Kaczyńskiego. Dlaczego? Bo nowy rząd, złożony z polityków Polski 2050, KO, PSL i Lewicy, znalazłby się w obliczu kłopotów, w które obecna ekipa wpakowała nas wszystkich – zaczynając od problemów związanych z epidemią, a kończąc na katastrofie ekonomicznej wywołanej rozdawniczym charakterem rządów Zjednoczonej Prawicy. Wielopartyjny nowy gabinet musiałby zatem sprzątać bałagan, który przez ostatnie ponad pięć lat narobiło PiS i jego koalicjanci. Działoby się to w obliczu kryzysu ekonomicznego, załamania wzrostu gospodarczego i kłopotów wynikających z trwającej wciąż pandemii. Nowy rząd musiałby także działać w konfrontacji z prezydentem Dudą oraz magister Przyłębską, którzy na pewno nie ułatwialiby mu pracy, a mówiąc wprost – paraliżowaliby jego działania. W efekcie, po kilku latach (a może tylko kilkunastu miesiącach) szarpaniny w rządzie, wewnętrznych sporów koalicyjnych, obstrukcji wobec niego ze strony instytucji państwowych nadal pozostających w rękach funkcjonariuszy PiS, partia Kaczyńskiego w glorii i chwale powróciłaby do władzy, dodatkowo wygrywając prawie na pewno także wybory prezydenckie.
Dlatego ostatnią rzeczą, jaką powinna teraz robić opozycja, jest myślenie o wzięciu odpowiedzialności za rządzenie krajem. Piszę „teraz”, bo właśnie teraz byłoby to samobójstwo i pewna droga do porażki już za kilka lat, a może tylko – kilkanaście miesięcy. Czy oznacza to, że nic nie powinno się robić? Oczywiście, że nie. Opozycja może, a nawet powinna, we własnym interesie kusić Gowina, prowokować Ziobrę, próbować wepchnąć do rządu Konfederację, podjąć jakąś grę z Dudą na jego usamodzielnienie się – przynajmniej symboliczne, bo motywowane jego potrzebami psychologicznymi.