Krystyna Pawłowicz, obecnie sędzia Trybunału Julii Przyłębskiej, wywołała medialną burzę z 10-letnim transpłciowym dzieckiem w roli głównej. Ogłosiła na Twitterze, że jedna z podwarszawskich szkół zobowiązała nauczycieli, by zwracali się do dziecka wybranym przez nie żeńskim imieniem, a nie tym z metryczki. Była posłanka PiS podała nazwę szkoły, adres, nazwisko dyrektorki, wiek dziecka i jego imię. Świadomie rozpoczęła nagonkę na rodzinę dziewczynki oraz na szkołę za to, że wsparła uczennicę. Po kilku dniach przeprosiła, ale cóż z tego, skoro stygmatyzująca osoby transpłciowe połajanka trwała dalej.
Tweeta Pawłowicz polubił Mikołaj Pawlak, rzecznik praw dziecka – podobno przez techniczną pomyłkę. Po stronie krzywdzonego dziecka stanął za to burmistrz, który przypomniał, że „podstawowym warunkiem dobrostanu psychicznego człowieka jest integracja jego psychiki z ciałem oraz możliwość ekspresji zgodnie z tym, jak się czuje”. I że nie ma zgody na „cyniczne wykorzystywanie dzieci do politycznych rozgrywek”.
W niektórych szkołach, gdzie uczą się transpłciowe dzieci (transseksualność występuje u 1 na 30 tys. transkobiet i u 1 na 100 tys. transmężczyzn), udało się wypracować pewne dobre praktyki respektujące to, kim dziecko się czuje. A dyskomfort i niezadowolenie z płci nadanej przy urodzeniu pojawia się wcześnie, nawet u kilkuletnich dzieci. Choć dane w szkolnym dzienniku muszą być zgodne z tymi w dokumentach, rada pedagogiczna może ustalić, by zwracać się do dziecka imieniem, które dla siebie wybrało, i pozwolić, aby podpisywało się na klasówkach tak, jak chce. Tak właśnie było w Szkole Podstawowej nr 340 w Warszawie, największej w stolicy, w której dwa lata temu uczył się syn Eweliny Słowińskiej z grupy My, Rodzice działającej przy fundacji Transfuzja.