Tymczasem na początku kwietnia na ulice Kairu wyjechały mumie faraonów. Ułożone na katafalkach, w sarkofagach jadących na platformach przerobionych na starożytne powozy. Towarzyszyły im najwspanialsze egipskie prezenterki telewizyjne, ubrane w stroje stylizowane na bardzo, bardzo dawne, były podniosłe ilustracyjne utwory muzyczne, dekoracje w kolorach starego złota, błyskające niebiesko koguty policyjne, prezydent Abd al-Fattah as-Sisi, śpiewaczka operowa Amira Selim wykonująca napisane specjalnie na tę okazję utwory symfoniczne, buchające ze sceny ognie, dziesiątki doboszy bijących w werble, tancerki w białych giezłach, cytaty z Księgi Umarłych, studenci Akademii Sztuk Pięknych, którzy ozdabiali mury na trasie przejazdu stosownymi graffiti, wreszcie oczy mediów całego świata.
18 starożytnych królów i cztery potężne starożytne królowe przejechało siedem kilometrów, opuszczając gościnne progi Muzeum Egipskiego przy słynnym placu Tahrir, w którym leżały spokojnie przez ostatnie stulecie, by dać się złożyć na katafalkach w znacznie lepiej przygotowanych do tego celu salach wystawowych nowego (bo otwartego z wielkim opóźnieniem) Narodowego Muzeum Cywilizacji Egipskiej.
Wpadłam na to widowisko przypadkiem podczas scrollowania Instagrama. Oglądając je od pewnego momentu na żywo, zapewne z setkami tysięcy innych również śledzących tę transmisję, miałam mieszane uczucia. Wydało mi się bowiem, że ta parada, którą, jak zdążyłam się zorientować, zachwycali się ludzie z całego globu, była niezamierzonym symbolem dziwnych czasów, w których obecnie żyjemy. Przez miasto pełne chorych na covid ludzi na kiczowatych złotych rydwanach jechały starożytne zwłoki, realizator telewizyjny robił zbliżenia na poważną twarz prezydenta, osłoniętą maseczką, która chroniła go przed zabójczym wirusem, operowe śpiewaczki sięgały po górne C, śpiewając w martwym języku, a wszystko w imię ożywienia – ducha i turystyki.