Odwołanie Bronisława Wildsteina z funkcji prezesa TVP można postrzegać jako dalszy ciąg czystek, których ofiarą padli wcześniej Radosław Sikorski (patrz: "Sikorski nie był swój" Daniela Passenta) i Ludwik Dorn (patrz: "Dymisja Dorna" Janiny Paradowskiej). To równanie frontu i zwieranie szeregów, czyli prowadzanie na miejsce tych, którym z PiS było tylko po drodze, zaufanych i zdyscyplinowanych ludzi z najbliższego otoczenia prezydenta Kaczyńskiego.
Szczygło wziął MON, Urbański (patrz: "Pianista do zadań specjalnych" Marcina Kołodziejczyka) – telewizję publiczną i choć ma się odbyć konkurs na szefa TVP, to raczej oczywiste, że wygra ten, którego wskaże Jarosław Kaczyński. Sam Wildstein wydaje się rozgoryczony i uważa, że odwołano go z przyczyn politycznych, ale też z takich samych powodów został w zeszłym roku prezesem przy Woronicza. Nic tu się nie zmieniło. Sposób mianowania Wildsteina od razu określił to, jakie wymagania będą mu stawiane przez politycznych mocodawców i dzisiaj zdziwienie byłego prezesa może tylko dziwić. Premier żąda posłuszeństwa w 100 proc., a nie w 70 czy 80.
Wildstein bez wątpienia wspierał projekt IV RP i nigdy się z tym nie krył, ale jednocześnie – zwłaszcza w warstwie informacyjnej TVP – starał się zachować pewien obiektywizm (w publicystyce było z tym znacznie gorzej). A na obiektywizm, nawet umiarkowany, nie ma dzisiaj u władzy większego zapotrzebowania.
Bronisław Wildstein przegrał w grze, której reguły zaakceptował.
Reklama