„Jeśli chodzi o reformę sądów, to ona jest planowana. (…) pewne zmiany są potrzebne, ale dzisiaj nie będziemy się na tym koncentrować” – powiedział Jarosław Kaczyński w Polskim Radiu, pytany, dlaczego reformy sądów nie ma w Polskim Ładzie. Tymczasem na początku kwietnia na spotkaniu z klubami „Gazety Polskiej” mówił w innym tonie: „Reforma sądownictwa była omawiana przez komitet bezpieczeństwa, na którego czele stoję. Wydaje się, że to jest projekt bardzo dobrze przygotowany, bardzo racjonalny”. Zbigniew Ziobro zaś – odpowiadając na złośliwości Ryszarda Terleckiego, że propozycje reform są źle przygotowane i pełne błędów – żalił się, że ma gotowy pakiet „9, może 11 projektów”, tylko rząd je blokuje, bo premier Morawiecki idzie na ugodę z wiceszefem KE Fransem Timmermansem. Zatem reforma sądownictwa jest kolejnym przedmiotem przepychanek w rządzącej koalicji.
Wyjaśnienie Ziobry: że rząd nie chce drażnić Unii, może być prawdziwe. Jeśli chodzi o sądy powszechnie, Ziobro od początku usiłuje przepchnąć projekt (jeszcze z 2016 r.), autorstwa byłego wiceministra Łukasza Piebiaka, likwidujący jeden szczebel sądownictwa i ujednolicający powołanie sędziów. Ci mieliby być powoływani nie na stanowisko w konkretnym sądzie, ale na urząd sędziego. To wymagałoby powołania wszystkich na nowo, a przy okazji można by zrobić weryfikację. Wprawdzie wiceminister Anna Dalkowska zaprzecza, by planowano weryfikację, ale czy można temu ufać? Poza tym zniesienie mianowania do konkretnego sądu umożliwi władzy przerzucanie sędziów – tak, jak dziś przerzuca się niepokornych prokuratorów setki kilometrów od domu. To – po ustawie kagańcowej, po zmianach w postępowaniu dyscyplinarnym, po ograniczeniu władzy samorządu sędziowskiego i wymianie prezesów sądów – byłby kolejny cios w niezawisłość sędziowską i niezależność sądów.