Bycie osobą choć trochę publiczną jest dziś szalenie proste – jeszcze nigdy tak wielu nie stało się znanymi za sprawą rzeczy tak znikomej wagi. Ale nie o tym chcę tu pisać, analizy zawartości sławy w sławie różnych osób zostawiam Karolinie Korwin-Piotrowskiej i Kubie Wojewódzkiemu, nie będę im odbierać tego czerstwego chleba.
Mnie dziś bowiem interesuje zupełnie inna strona owego funkcjonowania w przestrzeni publicznej – obowiązek zabierania głosu we wszystkich sprawach, w tym zwłaszcza nie swoich, jeszcze co prawda nieoficjalny, ale już bardzo wyraźny.
Jedną z najciekawszych analiz rzeczywistości przeczytałam niedawno w „Kulturze Liberalnej”, gdzie w eseju „Nagle wszystko stało się moralne” Tomasz Sawczuk napisał: „Jeszcze niedawno jedliśmy, ubieraliśmy się i podróżowaliśmy, jak chcieliśmy – i nikogo to nie interesowało. Dzisiaj stało się ważne, czym jadę, w co się ubieram i co zjem na obiad – dajmy na to, czy będzie to mięso. Chcemy czy nie – w każdej z tych spraw trzeba się opowiedzieć”. Przekażcie więc zawczasu swoim dzieciom tę najświętszą z prawd, nim będzie za późno i ulegną podszeptom szatana social mediów: „nie mieć zdania jest dzisiaj luksusem”. Ale nie gwarantuje ci go ani bogactwo, ani sława, to taki luksus à rebours.
Pierwszy raz poczułam na sobie samej tę presję dawno temu, w czasach gdy podjęłam nieśmiałą decyzję, by mniej intensywnie korzystać z Facebooka. Miałam wówczas plan, by zwalczyć swoje (wyraźne wówczas, tak to oceniam z perspektywy czasu) uzależnienie od wypowiadania się na każdy temat i wrzucania swoich nie zawsze przecież wartych tego wrzucania, jak i mojego czasu, komentarzy do wszystkich bieżących spraw. Początkowo było to naprawdę trudne – w mojej głowie aż buzowało od wyobrażonych głosów ludzi przyzwyczajonych do tego, że mam zdanie na każdy temat wyrobione i najlepiej ostre, jakoś fajnie polaryzujące: „wow, tyle się wypowiadała, a tu proszę – w tak ważnej kwestii (wpisać dowolną rzecz angażującą komentariat fejsbuka w 2017 r.