Czwartkowa „Gazeta Wyborcza” opisuje Lidię Staroń, kandydatkę PiS na RPO, jako działaczkę społeczną, w domyśle zasłużoną. I ani słowa o faktach, które powinny zdyskwalifikować jej aspiracje do fotela rzecznika. I o których dziennikarz „GW” powinien przecież wiedzieć.
Kilka faktów o Lidii Staroń
A te fakty opisywałem w artykule „Poletko pani Lidii” w „Polityce” w 2008 r. oraz w książce „Wojny kobiet” (napisanej razem z Ewą Ornacką). Pisał także olsztyński dziennikarz Mariusz Kowalewski na łamach „Rzeczpospolitej”.
W skrócie chodziło o jej walkę z Zenonem Procykiem, ówczesnym prezesem spółdzielni mieszkaniowej „Pojezierze” w Olsztynie. Wybudowała wraz ze wspólnikami na terenie spółdzielni lokal usługowy bez wymaganych zezwoleń. Nie kazano jej rozebrać samowoli, domagano się jedynie, aby płaciła za użytkowaną działkę i lokal właściwy czynsz. Uznała, że jest zbyt wysoki.
Zarzuciła Procykowi samowolę, fałszerstwa dokumentów spółdzielczych i nakłanianie innych do fałszerstw, a także sprzedaż mieszkań w jednym z budynków po preferencyjnych cenach sędziom i prokuratorom, co miało zapewnić prezesowi bezkarność.
Umiejętnie nakręcała spiralę oskarżeń i montowała medialną koalicję, aby prezesa skompromitować. Ściągnęła do Olsztyna ekipę TVN, chodziła po redakcjach różnych gazet. Była także u mnie. Przedstawiała siebie w roli ofiary Procyka, wzbudzała współczucie.
W końcu trafiła do ówczesnego zastępcy prokuratora generalnego Kazimierza Olejnika i przekonała go, że w Olsztynie ma miejsce niesłychana afera spółdzielcza.