Korespondencję, która wyciekła z prywatnej skrzynki internetowej ministra Michała Dworczyka, opozycja nazywa „mailami prawdy”. To oczywiste i złośliwe nawiązanie do słynnych „taśm prawdy” z 2014 r. – bo tak pisowskie media określały nielegalne nagrania polityków PO biesiadujących w restauracji Sowa i Przyjaciele. Niemal wszystko, co wtedy mówili działacze PiS – że nieważne jest źródło nagrań, ale ich treść; że same podsłuchy to dowód rozpadu państwa, kompromitacja rządu i służb; że w ślad za przeciekami muszą pójść śledztwa i dymisje itd. – dziś pięknie obraca się przeciwko rządzącym, ośmiesza desperackie próby minimalizowania afery, jej zacierania czy raczej rozcierania na jak największej powierzchni. A w tę operację zaangażował się osobiście sam Jarosław Kaczyński – w końcu jest wicepremierem odpowiedzialnym za bezpieczeństwo. Wicepremier nazwał rozszczelnienie skrzynki mailowej ministra największym od lat „cyberatakiem z terytorium Rosji”, która ma (tu Kaczyński chyba zaskoczył sojuszników z NATO) „gotowy plan inwazji na Polskę” i właśnie zaczęła go realizować. Więc ten, kto mówi o treści wycieków albo domaga się dymisji osób za nie odpowiedzialnych, wpisuje się w scenariusze Moskwy i nie jest patriotą. Klasyczny Kaczyński.
O ile przy aferze taśmowej tropy rosyjskie były dość czytelne (wiele publikacji, a potem całą książkę poświęcił temu nasz dziennikarz śledczy Grzegorz Rzeczkowski), o tyle teraz wszystkie ślady prowadzą do rządu, polskiego niestety. To nie znaczy, że Rosjanie nie uprawiają dezinformacji i hakerstwa (co przypominamy w naszej analizie przebiegu afery Dworczyka), ale tu akurat nie ma dowodów na żaden sterowany cyberatak, włamanie na pocztę – najpewniej to sam właściciel konta (przez nieostrożność) udostępnił hasła do skrzynki.