Ostatnia sobota, lotnisko Chopina, na sali odlotów tłok. Przeważają rodziny z dziećmi z wielkimi walizkami na wózkach. Kolejka na lot na Wyspy Kanaryjskie wciska się do hali z prawej strony. Wije wężykiem w kierunku okienek odprawy. Końca nie widać. Środkiem – przez całą długość hali odlotów – na lot na Maderę. Obok nieco krótsza – do kurortu Marsa El Alam w Egipcie. Człowiek na człowieku. Na ogół w maseczkach, ale dystansu nikt nie trzyma. Tylko niektóre stanowiska odpraw są otwarte. I tak jest co dzień. Wrócił tłok.
W czasie tegorocznych wakacji podstawowym dokumentem będzie właśnie paszport covidowy, czyli Unijny Certyfikat Covid. Byliśmy jednym z pierwszych krajów, który go wprowadził, a od 1 lipca będzie obowiązywał w całej Unii. „Paszport” wymyślono po to, żeby w pandemicznych czasach ujednolicić zasady przemieszczania się po wspólnocie. Jego posiadacz będzie zwolniony z obowiązkowej kwarantanny po przyjeździe, nie będzie musiał robić żadnych dodatkowych testów. Bo to dowód, że jest w pełni zaszczepiony (paszport jest ważny rok od szczepienia) albo jest ozdrowieńcem (ważny pół roku), lub uzyskał ujemny wynik testu (ważny 48 godzin). Inaczej mówiąc, ten, kto ma paszport covidowy, jest podróżnym bezpiecznym dla siebie i dla innych.
Skanowany przez straż graniczną pozwoli bez problemów przekroczyć granicę albo zameldować się w hotelu. Gdy sytuacja epidemiologiczna się pogorszy, można cofnąć te uprawnienia. To mechanizm „hamulca bezpieczeństwa”.
Ale w niektórych krajach sam certyfikat nie wystarcza. Żeby wlecieć np. do Grecji – to samo dotyczy m.in. Cypru czy Hiszpanii – trzeba wypełnić i wysłać drogą elektroniczną formularz PLF (Passenger Locator Form).
A co z tymi, którzy nie są zaszczepieni i nie są ozdrowieńcami?