Gdy słyszymy „prawo naturalne”, to przychodzą nam do głowy raczej ptaszki i wilki niż biskupi. I o to właśnie chodzi! Termin jest de facto ściśle religijny i tylko na gruncie doktryny religijno-teologicznej ma jakikolwiek sens, lecz w publicznym użytku w krajach świeckich przebiera się za coś niemalże naukowego, a w każdym razie zupełnie laickiego. Pomaga w tym ciąg skojarzeń: prawo naturalne – prawo natury (dżungli?) – prawa przyrody – prawa fizyki. Mamy sobie myśleć, że świat jest urządzony wedle pewnych reguł, na które nie mamy wpływu, a jeśli ich nie przestrzegamy, to skazujemy się na nieszczęście. Bo z „naturą” próżno walczyć. Więc jak mus, to mus. Trzeba więc, aby ktoś nam wyjaśnił, co jest dla nas „naturalne”, czyli wrodzone, wpisane w nasze życie jak kod genetyczny, determinujący nasze możliwości i nasze postępowanie, a stosując się do tej wiedzy, unikniemy beznadziejnej i z góry przegranej walki oraz wszelkich wynaturzeń, które niechybnie sprowadzą na nas nieszczęście.
Z takim intuicyjnym nastawieniem słuchamy każdego, kto nas do czegoś przekonuje, powołując się na prawo naturalne. Tymczasem siła perswazji stojąca za argumentem prawa naturalnego polega właśnie na tym, że słuchający zapewnień o ich przemożnej sile i obowiązywaniu „czy się chce, czy nie”, w ogóle nie zdaje sobie sprawy, że ktoś właśnie narzuca mu doktrynę religijną i nakazuje podporzadkowanie się prawu wyznaniowemu. A tak właśnie się dzieje.
Diabelska manipulacja przebiega następująco. W doktrynie katolickiej prawo naturalne to prawo boże odnoszące się do człowieka i jego postępowania. Jest ono w sposób ogólny czytelne dla każdego, łącznie z nieoświeconymi przez wiarę, lecz pełne rozeznanie w nim, pozwalające na przełożenie woli bożej na prawo stanowione przez człowieka, wymaga objawienia i jego właściwej interpretacji, co jest wyłączną kompetencją Kościoła katolickiego.