A whataboutyzm państwo znacie? No to posłuchajcie. Dawno, dawno temu radziecka propaganda na każdy zarzut wysuwany wobec Związku Radzieckiego przez Zachód odpowiadała: „Sam nie łudsze”, co w Polsce tłumaczono jako (dziś to nie zabrzmi dobrze, wiem, ale taka prawda historyczna) „A u was Murzynów biją”. Gułagi? No dobrze, a co z linczami w Ameryce? Afganistan? A co z apartheidem w RPA? Mordowanie radzieckich dysydentów? A co z Salwadorem? Można by też tę metodę nazwać „przyganiał kocioł garnkowi”. Można się w niej dopatrzyć bliskiego związku z sofizmatem zwanym „tu quoque” – odpierasz argument, wskazując, że twój adwersarz sam nie jest bez winy. W końcu każdy ma coś na sumieniu. Bardzo skuteczna to metoda, wiecznie żywa, prawie jak Lenin. Korzysta z niej pasjami prezydent Putin (Krym? A co z inwazją na Irak?!), sięgał po nią ochoczo Donald Trump (Charlottesville? A co z faktem, że Thomas Jefferson miał niewolników!), bliska jest pisowskim kręgom (Obajtek? A co z zegarkiem Nowaka?).
Nie tylko wielkim się to jednak zdarza, zejdźmy na poziom zwykłych zjadaczy chleba. Bo na przykład duży element „sam nie łudsze” czy – jak kto woli – „tu quoque” można otrzymać znienacka za dowolny wyraz swych przekonań. Ze zdumieniem obserwowałam ostatnio, jak wyznawcy whataboutyzmu dokonali najazdu na liczne cele, które zdecydowały się wrzucić do debaty w social mediach najnowszy, skądinąd absolutnie przerażający, raport IPCC o zmianach klimatycznych. Jednym z ulubionych okazali się rodzice, a już osobliwie rodzice więcej niż dwójki dzieci. Z dużą przykrością przeczytałam post blogerki Natalii Białobrzeskiej, mamy czwórki dzieciaków, która napisała o oskarżeniach, jakie padły pod jej adresem, i poniżaniu, jakiego doświadcza od zaangażowanych w walkę o poprawę klimatu za to, że w takich czasach jak te zdecydowała się na liczne potomstwo.