Jarosław Kaczyński i Mariusz Błaszczak rzucili hasło dwukrotnego powiększenia polskiej armii. Chcą minimum 250 tys. żołnierzy zawodowych i przynajmniej 50 tys. ochotników w WOT. Te 300 tys. mają po zęby uzbroić – tak, by Polska mogła się samodzielnie obronić, nawet przed Rosją i nawet bez sojuszników. Jesienią mają się pojawić ustawy zwiększające finansowanie wojska i limity kadrowe. To może być polityczny plan PiS na dokończenie kadencji pod hasłem wiszącego nad Polską zagrożenia, twardej odpowiedzi i wizji czegoś na kształt strategicznej autonomii. W kuluarach krążą plotki, jakoby prezes PiS z zaufanymi ludźmi na poważnie dyskutował o perspektywie wojny z Rosją. Kaczyński w kilku wypowiedziach sugerował, że tego się obawia i dlatego chce zainwestować w wojsko. Tak uzasadniał zakup czołgów z USA, na które lekką ręką wyłożył ponad 23 mld zł i to spoza budżetu MON. Zakupów sprzętu ma być więcej, częściowo na kredyt z rządowych obligacji. Ale ćwierćmilionowa armia to głównie problem ludzi.
Ponad 40 proc. budżetu MON pochłaniają uposażenia i emerytury wojskowych. Trzeba je będzie dalej podnosić, bo mimo promocji munduru na wszelkie sposoby PiS namówił na zawodową służbę ok. 15 tys. osób. To niemało, ale w takim tempie ćwierć miliona będzie za 40 lat. Innym rozwiązaniem jest więc pobór – prawnie wciąż możliwy (powszechną zasadniczą służbę zawieszono w 2009 r.), ale politycznie niezwykle ryzykowny. Kilka krajów w Europie przywróciło obowiązek kilkumiesięcznej służby, niekoniecznie w wojsku, ale Kaczyńskiemu i Błaszczakowi chodzi o żołnierzy.
Bezpieczeństwo nie ma ceny, mówią czasem politycy różnych opcji, czy jednak rzeczywiście jesteśmy gotowi wydawać na armię 4–5 proc.