Nie po to chodzę na manifestacje w obronie TVN, żeby słuchać takich eufemizmów w waszym wykonaniu. Marszałek Witek nie dokonała „manipulacji”, tylko oszustwa z premedytacją”, napisała pani Ewa Siedlecka, komentując słowa gospodarza popularnego programu „Tak jest” Andrzeja Morozowskiego. Pani Ewa wyraźnie reprezentuje ten nurt opinii publicznej, który domaga się zaostrzenia języka, żeby było jasne, bez owijania w bawełnę: białe jest białe, czarne jest czarne. Podzielam ten pogląd, ale uważam, że język powinien być ostry, gdy rzeczywistość jest ostra, a nie przebrana w kostium podbity ciepłą watoliną wolnych wyborów, rzekomej wolności słowa, pluralizmu w parlamencie, otwartych granic, opozycyjnego Senatu i czego jeszcze dusza zapragnie.
Tu pozwolę sobie przytoczyć fragmenty tekstu, z którym się zgadzam, ponieważ sam go napisałem (hi! hi!) na blogu „En passant”. Już sam tytuł „Nazywajmy rzeczy po imieniu” mówi, o co chodzi. Uważam że ostatnio modne stało się słowo „autorytaryzm”, które służy jako synonim dyktatury. Dlatego zastanawiam się – zarówno na swoim blogu; jak i tutaj – czego jeszcze trzeba, żebyśmy zaczęli nazywać rzeczy po imieniu? Że nie wtrącają do więzienia? A po co mają wtrącać, skoro i bez tego mają co chcą? Że ludzie nie znikają z ulic, jak za czasów Pinocheta? A po co ich porywać, jeżeli są bezsilni? Że nie ma Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Wydawnictw? To dlatego, że komuniści nie chcieli słowa „cenzura” w nazwie urzędu.
A zresztą cenzura to narzędzie prostaków. Ten sam efekt można osiągnąć bardziej subtelnymi metodami. Media się nacjonalizuje albo bierze głodem. Subwencje, nagrody tylko dla swoich. Dla pozostałych ochłapy, jako dowody, że państwo o nich nie zapomniało.