Myślę, że ścięty na warszawskim rynku ateista Kazimierz Łyszczyński zapatrywał się na tę kwestię inaczej. A ministrowi przyda się dowiedzieć czegoś o swoich domniemanych prześladowcach i ich tezach.
Mało kto określa się jako ateista. Jakaś resztka bojaźni bożej powstrzymuje ludzi przed strasznym „wiem, że Bóg nie istnieje”. Wolą mówić „nie wiem” i nazywać się agnostykami albo poszukującymi. Jednakże więcej jest takich, którzy po prostu zachowują rezerwę wobec oficjalnych konfesji, co w połączeniu z brakiem zdecydowanych poglądów metafizycznych tworzy stan ducha oddawany słowem „niewierzący”. No i są wreszcie antyklerykałowie, krytykujący Kościół. Co ciekawe, krytyka Kościoła nie jest wyłączną domeną niewierzących, bo spotyka się nawet antyklerykalnych księży.
Od dawna już bycie niewierzącym, a nawet agnostykiem to żaden wstyd. Ba, w wielu środowiskach jest to nawet dobrze widziane. Umiarkowany antyklerykalizm też jest w dobrym guście – zwłaszcza gdy łączy się go z zapewnieniami o niepodważalnej wartości i wyjątkowości „prawdziwego chrześcijaństwa” oraz atencją dla kilku „wspaniałych księży”. Z ateizmem już gorzej. W Polsce uchodzi za pewnego rodzaju radykalizm. Wielu ludziom wydaje się bowiem, że ateizm to bardzo zaangażowane stanowisko – tak samo dogmatyczne bądź tak samo wymagające uzasadnienia jak wyznawanie wiary w Boga. To nie tak.
Przygniatająca większość ateistów nie rozmyśla o religii i określając się jako ateiści, chcą powiedzieć tyle, że „to wszystko” ich nie interesuje bądź „to wszystko”, czyli sprawy religii, uważają za absurd. Pytanie o istnienie Boga, czyli zjednoczenia trzech osób, które w pewnym momencie wspólnie postanowiły stworzyć świat z nicości, jest dla nich tak samo nonsensowne, jak pytanie o istnienie krasnali.