Ja się nie poddaję. Wszak tegoroczny laureat liczy 90 lat i to mnie mobilizuje.
W początkach października staram się nie ruszać z Warszawy, bo jest to tak zwany „tydzień noblowski” i spodziewam się telefonu ze Sztokholmu. Po raz pierwszy poczułem się kandydatem do nagrody jesienią 1962 r., kiedy otrzymałem stypendium słynnego Uniwersytetu Princeton dla „młodego lidera opinii publicznej”. Byłem zachwycony. Gdyby nasilenie radości można było mierzyć lub ważyć (patrz klasyczna książka Witolda Kuli „Miary i ludzie”, 1970 r.), to kto wie, czy moje szczęście nie okazałoby się większe, niż kiedy siedem lat wcześniej, w 1955 r.
Polityka
42.2021
(3334) z dnia 12.10.2021;
Felietony;
s. 104