Kraj

Przodownicy

Czy ja jestem jeszcze do uratowania i będę kiedyś umiała wdrożyć work-life balance?

Szesnasta godzina pracy była często tą, gdy pękały mi już te małe naczynia krwionośne w oczach. Zakrapiałam je wtedy solą fizjologiczną i patrzyłam na leżący zawsze pod ręką zielony sweter, bo kiedyś przeczytałam w gazecie, że zielony kolor pomaga na zmęczony wzrok. Powiem od razu: nie, nie pomaga. Oczy czerwone jak u królika, przećpane ekranem komputera odmawiały współpracy, ale to było zupełnie bez znaczenia, bo potężna siła zwana samowyzyskiem pchała mnie ponownie przed ekran. Samowyzysk samozatrudnionej pisarki, która przejadła zaliczkę i stoi w obliczu deadline’u. Za oknem drugi pandemiczny marzec, kolejny weekend w pracy, ale coś podpowiadało mi jak zawsze: książka się sama nie napisze, trzeba się trzymać za pysk i kończyć to, co się zaczęło.

Gdy wszyscy teraz wysyłamy sobie memy z profesorem Matczakiem, ja myślę – śmiejąc się z tych memów trochę przez łzy – że jestem produktem tej samej co on epoki – będąc totalnie przeżarta duchem przełomu tysiącleci, vibem końcówki lat 90., gdy jako bardzo młoda osoba zaczęłam pracę zawodową. Przypominam sobie te swoje pierwsze dżoby, te prace zlecane, te staże w redakcjach, praktyki w instytutach i inne niejednokrotnie niepłatne zajęcia i nie mogę wyjść ze zdumienia, jakim cudem mnie to wszystko wtedy w ogóle nie dziwiło. Że się nic nie płaci albo że płaci się groszowe stawki. Czuję, że sama jestem jednym wielkim memem, o byciu kompletną frajerką, której się zdawało, że chwyta Boga za nogi, bo jest oddelegowana do obsługi ksero i parzenia kawy dyrekcji w Bardzo Ważnym Instytucie Kultury (za darmo).

„Pisać, pisać, nie zwariować” powiadała w początkach lat 2000. moja przyjaciółka, z którą wówczas dużo pracowałam, z naciskiem na „dużo”, jak bowiem mogłoby być inaczej, gdy „praca jest twoją pasją” i „kochasz to, co robisz”, wobec czego jesteś w stanie pracować non stop.

Polityka 44.2021 (3336) z dnia 26.10.2021; Felietony; s. 95
Reklama