Ach, był taki czas… Taki czas, gdy czarne swetry w paryskich kawiarniach… Gdy Marianna na barykadach walczyła o sprawiedliwość społeczną, zamiast siedzieć na wykładach. Gdy Derrida z Lyotardem. Gdy Jean-Paul z Simone… Były to jeszcze jakieś czasy. Ostatnie czasy, które miały swój smak i sens. A przecież to tym czasom i tym pokoleniom – urodzonych dobrze przez wojną mentorów i tuż po wojnie studentów przypisuje się te nastroje przesytu, nieledwie nihilizmu, którymi kusi i straszy słowo „postmodernizm”. To błąd. Deleuze, Derrida czy Baudrillard to ludzie zaangażowani i gorący. Wręcz staroświeccy. Owszem, postmodernizm jest rodzajem sceptycyzmu, piętnuje wszelkie mocne i ekspansywne ideologie, podobnie jak podstępne i obłudne sztuczki politycznej retoryki i marketingu, lecz to wszystko nie odbiera mu entuzjazmu. Rok 1968 – magiczny rok „końca nowoczesności” – stworzył nasz świat, w którym pławiliśmy się przez pół wieku, trwoniąc bezmyślnie jego moralne i emocjonalne zasoby. Aż bez reszty utraciliśmy wiarę i entuzjazm. I to do tego stopnia, że nie chce nam się nawet być cynicznymi lub choćby zblazowanymi.
Co się z nami stało, że nawet postmodernizm zjedliśmy jak przystawkę do kolacji? Drobnomieszczańskiej hydrze, której odcięto łeb faszyzmu, odrosła płowa główka feminizmu i ta główka nadal chce coś smacznego zjeść i wypić? Czarni, prekariusze, LGBT i wykluczone menstruacyjnie kobiety – wszystko w porządku, podobnie jak peeling, pilates i mleko sojowe. Wszystko w jednym telefonie. Precz z konsumeryzmem, węglem i faszyzmem! Me too, me neither. Moi non plus. Precz z wołowiną, niech żyje tofu. Czyżby dla tej naszej zamożnej oświeconej masy idee i ideały były niczym więcej niż tylko kostiumami, które, owszem, mogą być piękne, lecz przecież nie można ich pomylić ze skórą?