Wiem, że Twoja odpowiedź brzmiałaby: najlepiej bezpośrednio. Tak jak Newton spotkał się z Sokratesem. W zaświatach, czyli w geometrii jeszcze mi nieznanej.
Przeszedłeś do historii kina i sobie to zawdzięczasz. Łódzka filmówka dla chłopaka z małego biednego Suśca była niczym baśń z tysiąca i jednej nocy – wspominałeś. – Łeb miałem pełen marzeń i planów, a żołądek pusty. Wiedziałem jedno, te studia muszę skończyć jako reżyser. Sylwek, ty wiejski strachu na wróble, który długo nawet nie wiedziałeś, że taki zawód istnieje, musisz się przebić do świata! – mawiałeś do siebie. Udało Ci się.
Pamiętasz, Sylwku, nasze pierwsze spotkanie? To było we Wrocławiu, w 1988 r. chyba. Przyjeżdżałem tam często do kabaretu Elita, więc musieliśmy się poznać. Któregoś dnia siedliśmy przy hotelowym obiedzie. Patrzyliśmy na siebie. To jest ten Chęciński od „Samych swoich”! Bardzo elegancki sportowy garnitur Cię obciskał, a przecież powinieneś być w kaloszach i z widłami w ręku. Jak Pawlak – pomyślałem i aż się zdziwiłem, że jestem takim idiotą. – Czy pan by nie napisał dla mnie scenariusza komedii? – zapytałeś. Pamiętam moją odpowiedź: Że niby dlaczego miałbym nie napisać? Od tej chwili mówiliśmy sobie po imieniu. – Jeden temat byłby dla mnie interesujący – powiedziałeś. – Też tak uważam, że jeden – potwierdziłem. – Stan wojenny. Zamówiliśmy po kieliszku wódki, bo wszystko było już uzgodnione.
W 1990 r. spędzałem kilka dni w Kołobrzegu. Do mojego hotelowego pokoju zapukał niespodziewany gość. Otworzyłem. W drzwiach stał Sylwek. Skąd się wziął? Przyjechał specjalnie z Wrocławia samochodem, żeby sprawdzić, czy chudnę. Szykowały się „Rozmowy kontrolowane”, w których bardzo chciałem mieć swój aktorski udział.