To zagrożenie, które niezmiennie wisi nad Polską pod rządami PiS. Kwestionowanie zasad państwa prawa, ignorowanie orzeczeń unijnych sądów, oderwanie od wspólnotowości, marsz w kierunku Wschodu. Do tego podsycanie eurosceptycznych nastrojów i wspieranie nacjonalistycznych bojówek. W mijającym roku władza dała kolejne przykłady na to, że z Unią jej nie po drodze, i jedyne, co partię Kaczyńskiego trzyma w UE, to płynące do Polski euro. Stąd październikowy wyrok Trybunału Julii Przyłębskiej, w którym orzeczono wyższość prawa polskiego nad prawem unijnym. Wniosek w tej sprawie złożył w Trybunale Mateusz Morawiecki. W zagranicznych mediach pojawiły się komentarze, że Polska tym samym uruchomiła procedurę wyjścia z Unii – weszła na drogę „prawnego polexitu”. Mateusz Morawiecki próbował przekonywać, że „polexit to fake news”, ale nie był w tym specjalnie wiarygodny. Tym bardziej że chwilę wcześniej jego partyjni koledzy mówili o „okupancie brukselskim” (Marek Suski) i konieczności szukania „rozwiązań drastycznych”, jeśli Unia nie będzie „dla nas do przyjęcia” (Ryszard Terlecki).
W odpowiedzi na wyrok Trybunału Przyłębskiej 10 października w całej Polsce odbyły się manifestacje zwolenników UE – w tym ta największa zorganizowana przez Donalda Tuska na stołecznym placu Zamkowym. Politycy PiS zaczęli rakiem wycofywać się ze swoich słów i gorliwie zapewniać, że też chcą zostać w Unii. Ale kilka tygodni później zaprosili do Warszawy największych kontestatorów unijnej struktury: w tym Marine Le Pen i Viktora Orbána (zaproszony był też słynący ze swoich rosyjskich fascynacji Matteo Salvini, ale nie dotarł).
Tuż przez świętami Komisja Europejska ogłosiła, że w związku z wyrokami Trybunału Przyłębskiej (wspomnianym październikowym oraz lipcowym – o niekonstytucyjnych uprawnieniach TSUE) uruchamia procedurę w sprawie uchybienia zobowiązaniom państwa członkowskiego.