Nie sprawdziły się formułowane z początkiem stycznia nadzieje ministra zdrowia Adama Niedzielskiego na to, aby „nawet jeżeli dzieci trafią do szkół i dojdzie do eskalacji zakażeń”, to przerwa związana z feriami „w naturalny sposób będzie powstrzymywała rozwój pandemii”.
W połowie ubiegłego tygodnia – przy ponad 50 tys. nowych zakażeń koronawirusem dziennie – częściowo lub całkowicie zawieszone były zajęcia w jednej trzeciej podstawówek i jednej czwartej szkół średnich. Minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek – mimo wcześniejszych zapewnień, że tego nie planuje – zarządził zdalne nauczanie (od 27 stycznia do 27 lutego dla klas 5–8 szkół podstawowych oraz liceów, techników i szkół branżowych). Na konferencji – tym razem nie z ministrem zdrowia, a z szefem GIS Krzysztofem Saczką – wyraźnie zdenerwowany przyznawał, że dyrektorzy szkół w ostatnich dniach zajmują się głównie zgłaszaniem ognisk zakażeń i kontaktami z sanepidem.
Jednak podjęta przez władze decyzja nikomu się nie podoba. Przerażeni rozwojem epidemii krytykują pozostawienie w placówkach młodszych dzieci. Ci, których bardziej martwią skutki szkolnego lockdownu dla psychiki i wyników edukacyjnych, podkreślają, że starsi uczniowie z pięciu województw zostali znów na prawie dwa miesiące (od 20 grudnia, gdy „zdalne” ogłoszono przed przerwą świąteczną) bez stacjonarnej szkoły. Chodzi o dzieci z kujawsko-pomorskiego, lubuskiego, małopolskiego, świętokrzyskiego i wielkopolskiego, które po świętach miały tylko pięć dni normalnych lekcji, a 17 stycznia zaczęły ferie. I właśnie z nich wracają – na co najmniej cztery tygodnie nauki online.
Ale innych środków niż zamykanie szkół, by opanować sytuację epidemiczną, rząd nie ma.