Wieloletnia polsko-czeska wojna o Kopalnię Węgla Brunatnego Turów kończy się dość upokarzającym dla nas pokojem. Choć być może to tylko rozejm. Po wielomiesięcznych negocjacjach Polska przyjęła większość czeskich żądań, które wcześniej uznawaliśmy za niewarte dyskusji. Płacimy dziś za to reparacje wojenne. 35 mln euro wyasygnuje budżet, a 10 mln euro – właściciel kopalni, czyli PGE. Do tego dochodzą zobowiązania dodatkowe: budowa podziemnego ekranu zapobiegającego ucieczce wód z Czech do leżącej tuż za granicą niecki kopalni, a także ekranów naziemnych chroniących mieszkańców kraju libereckiego przed kopalnianym pyłem i hałasem. Na dodatek Czesi będą mieli możliwość kontroli tego, co się w kopalni dzieje. To była ostatnia reduta, której polska strona broniła jak niepodległości, ale i ją trzeba było oddać. W zamian za to Czesi godzą się na dalszą pracę kopalni zaopatrującej w paliwo sąsiednią elektrownię (pochodzi z niej 4 proc. energii elektrycznej) oraz wycofują z TSUE pozew przeciw Polsce.
Do wojny o Turów doprowadziły dwie charakterystyczne metody działania rządów PiS. Najpierw było lekceważenie sąsiada – pod hasłami suwerenności: jesteśmy we własnym kraju, więc możemy robić, co nam się podoba, bo tu chodzi o nasze bezpieczeństwo energetyczne. Czesi odczekali do momentu, kiedy kopalni Turów skończyła się koncesja wydobywcza, i ponowili żądania, sądząc, że jako sąsiedzi będą mogli uczestniczyć w procedurach środowiskowych związanych z odnowieniem koncesji. Wtedy poznali drugą metodę PiS: naginanie prawa, obchodzenie dyrektyw UE, pisanie przepisów pod doraźne potrzeby, nadawanie decyzjom rygoru natychmiastowej wykonalności… W tej sytuacji zdecydowali się nie tylko pozwać nas przed TSUE, ale i zażądać zatrzymania pracy kopalni. Taka decyzja zapadła, a ponieważ Polska odmówiła jej wykonania, nałożona została na nas kara pół miliona euro dziennie.