Z końcem stycznia rząd właściwie całkowicie otworzył rynek pracy dla Ukraińców i pięciu innych nacji. Bez fanfar, bo jeszcze trzy lata temu za samo mówienie o takim rozwiązaniu wylatywało się z rządu. Ale wtedy nie było pandemii i takiego braku rąk do (taniej) pracy.
Rewolucja w zatrudnianiu Ukraińców, Białorusinów, Rosjan, Armeńczyków, Gruzinów i Mołdawian przemknęła w cieniu kryzysu na granicy z Białorusią. 17 listopada 2021 r. posłowie głosowali nad zmianami w ustawie o cudzoziemcach. Niejako przy okazji tych prac dołączono jeszcze pakiet poprawek w ustawie o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy. To, co nazwano „pakietem poprawek”, w rzeczywistości oznaczało pełne otwarcie rynku pracy dla obywateli zza wschodniej granicy.
Przepisy, które weszły w życie 29 stycznia, zniosły większość barier i kilka absurdów, z którymi borykali się i pracodawcy, i obcokrajowcy. Po pierwsze, oświadczenie o zatrudnieniu obcokrajowca ważne jest teraz 24 miesiące, a nie – jak wcześniej – pół roku. Wykreślono również powszechnie krytykowany obowiązek sześciomiesięcznej przerwy pomiędzy jednym zatrudnieniem na terenie Polski a drugim. – Dla biznesu to była męka. Pierwsze dwa miesiące wydajność przyuczanego pracownika była na poziomie 40 proc. Kiedy już wszedł w rutynę miejsca pracy, to na pół roku musiał wracać na Ukrainę. Gdzie był w tym sens? – mówi Bogusław Kowalski, prezes Grupy Kapitałowej Graal.
Problem pęczniał, bo w zeszłym roku pracodawcy złożyli rekordową liczbę 1,980 mln oświadczeń. Trudno się więc dziwić, że w końcu rząd dojrzał, aby się tą sprawą zająć. Kiedy wreszcie udało się zmienić nieżyciowe przepisy, liczba złożonych oświadczeń przywaliła urzędy. Do warszawskiego Powiatowego Urzędu Pracy spływało prawie 800 wniosków dziennie.