Żyje sobie człowiek poczciwie tyle lat na tym świecie. Nauki pobrawszy w szkole i w kościele, zdaje się wiedzieć, co czarne, a co białe, że diabeł nie może być zbawiony i jaki jest najlepszy przepis na prawdę i życie. Tymczasem rozgląda się ostatnio wokół i najlepsze, co przystaje mu do oceny realiów, to to krótkie zdanie z Manifestu komunistycznego, w którym Marks i Engels pisali, że „Wszystko, co stanowe i znieruchomiałe, znika, wszelkie świętości zostają sprofanowane i ludzie są nareszcie zmuszeni patrzeć trzeźwym okiem na swe stanowisko życiowe, na swoje wzajemne stosunki”. Przeciera człowiek oczy ze zdumienia i chciałby rzec: Ojejku!, i chciałby spytać: No ale, zaraz, chwileczkę, jak to?
Weźmy na przykład taki Ordo Iuris, czyli – uwaga będę cytować z krynicy – „niezależny, prawniczy think tank, który przez osiem lat swojej działalności zbudował międzynarodową renomę jednego z kluczowych ośrodków obrony kultury prawnej osadzonej w tożsamości cywilizacji europejskiej, wzniesionej na filarach greckiej filozofii, rzymskiego prawa i etyki chrześcijańskiej”. Młodzi, piękni, aktywni, w ładnych garniturach i dopasowanych garsonkach, wspólne „Anioł Pański” odmawiane przez chętnych w południe w biurze i dobra moralna nowina niesiona ludziom w plecaku (OK, raczej w skórzanej teczce).
I co? I wygląda na to, że prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż członkowie Ordo Iuris wejdą do nieba, bo z tego, co nam przez lata klarowali, wynika, że czyny ich zdają się nie mieścić w spektrum możliwym do zaakceptowania na Sądzie Ostatecznym. Diabeł się w ornat ubrał i ogonem na mszę dzwoni, wszystko się pomieszało w tej płynnej nowoczesności, już człowiek poczciwy całkiem pogubiony, skoro drogowskazy okazały się pisane wspak, jak jakaś biblia szatana, jak piosenki zespołu Led Zeppelin albo the Beatles.