W tym wspomnieniu nie będzie faktografii, wiele już napisano o Danielu Passencie – królu polskiego felietonu, Passencie – jednym z głównych twórców tygodnika „Polityka”, Passencie – satyryku, dyplomacie, bywalcu, redaktorze i Passencie – dziennikarzu wszechstronnym, który był w misji rozjemczej w Wietnamie, pisał o tenisie, kierował światową gazetą, studiował w Leningradzie i na Princeton. Chciałbym powiedzieć coś bardziej osobistego, o człowieku. Oczywiście to trudne, a nawet wątpliwe zadanie, bo nikt nie odsłania zakamarków swej duszy, a ja tylko w ostatniej ćwiartce Jego życia trochę uczestniczyłem. Uważam to za wielki przywilej i jestem Danielowi wdzięczny za okazywaną mi ogromną sympatię i pomoc w potrzebie.
Czytaj też: Chore dusze Europy. Ostatni felieton Daniela Passenta
Tragedia Holokaustu
W tym, co można teraz o nim przeczytać we wspomnieniach, brakuje – moim zdaniem – oceny wpływu tragedii jego dzieciństwa na całe dorosłe życie. W okrutnych czasach okupacji stracił rodziców, a nawet ich cienie, bo niedane mu było zachować w pamięci twarzy matki. Jakaś dobra kobieta z Warszawy ukrywała żydowskie dziecko za szafą. Powiedział mi, że przez lata nie chciał ani nie umiał zajmować się problematyką Holokaustu. Ale też że nie może naprawdę go zrozumieć nikt, kto nie musiał całymi latami doznawać takiego losu. Z wielkim wzruszeniem kupił odnalezioną po prawie stuleciu pamiątkę po ojcu: laseczkę ze srebrną różą. Ojciec Daniela był agronomem i szefem zieleni miejskiej w dawnym polskim Stanisławowie na Ukrainie. To była jedyna pamiątka, a jej kruchość i delikatność była jakoś i dla mnie wzruszająca i symboliczna.