Szukam swojego aktu zgonu. Niepotrzebnie zmieniałam torebki, zawsze się tak kończy. Tu w teczce „Agnieszka” mam zgon matki, sznureczek teczkowy pożółkł, te teczki ze sznurkiem wolę, gumki się luzują. Teczka „Tata” na wierzchu, jeszcze się do niej zupełnie boję zaglądać, a moja teczka? Od tego liczenia zgonów w pandemii i teraz w Ukrainie ciągle ktoś nowy nie żyje, już sama nie wiem, jak to ze mną jest. Na pewno czekam następna w kolejce do wyginięcia, najstarsza z Passentów na planecie. Wczoraj walczyłam z plastikiem i foliówkami w Bałtyku. I z wirusem, a dziś już z najeźdźcą putlerowskim. Pamiętam rozmowę z kostiumografką Iwoną podczas jakiejś urodzinowej poniewierki u niej w kuchni. Pięć lat temu.
– O preppersach robię teraz. Także tak, raczej moro niż marynarki, kamizelki kuloodporne, mało krawatów, szpilek... – O kim? – O preppersach, wiesz, taka moda z Ameryki, te oszołomy, co domowe bunkry budują, konserwy zakopują, obozy surwiwalowe organizują.
Kto by oglądał serial o preppersach? Ale jednak to był hit, czyli byliśmy gotowi na serial apokalips. Przypomniał mi się mój nauczyciel od przysposobienia obronnego, który sprawdzał, czy potrafimy odróżniać stopnie wojskowe na pagonach. Ja potrafię. Nie dość, że nad kanapą mojego ojca wisiał całe życie portret generała Jakuba Prawina w mundurze, to od wczesnego dzieciństwa, jako zawodniczka Centralnego Wojskowego Klubu Sportowego Legia Warszawa, spędzałam wakacje w koszarach. W Giżycku. Jednostka specjalizowała się m.in. w pływaniu tudzież jeżdżeniu amfibiami. W stołówce podawano nam kisiel z bromem. I może dzięki temu mój nastoletni popęd seksualny umiejętnie pokierowano na uprawianie sportu, a nie molestowanie kolegów z drużyny tenisowej. Po powrocie z kortów witał nas capstrzyk.