Ach, Serbia. Piękny, melancholijny kraj, ale to, co było w niej najpiękniejsze, zabrał jej rozpad Jugosławii, którą Serbowie często traktowali jako rozszerzoną wersję własnej ojczyzny. Mniej więcej tak samo, jak Rosjanie traktowali ZSRR. Ach, gdzie dalmatyńska riwiera, najpiękniejsze wybrzeże w całej Europie. Ach, gdzie bośniacki interior, pełen gór i wąwozów, gdzie miasta cuda jak z orientalnej baśni: Sarajewo, Mostar czy Prizren.
Wystarczy zjechać do takiego Drvengradu, filmowej wsi zbudowanej przez Emira Kusturicę, który z muzułmańskiego Boszniaka stał się serbskim nacjonalistą, i widać frustrację. Wystawy, zdjęcia, kompensacyjne fotomontaże z wyobrażeniem amerykańskich prezydentów siedzących w więzieniu za rozczłonkowanie Serbii i jęczących pod serbskimi kopniakami. I to wycie po kafanach i przed telewizorami, w których pokazują po raz kolejny wybranego prezydenta Aleksandra Vucicia. Wybrano go w ten sam dzień, w którym Węgrzy wybrali Viktora Orbána, i to jest data symboliczna, bo Vučˇić nie tylko ma sztamę z Orbánem, ale i państwo sobie poukładał tak jak Orbán. Vučˇić nadal twierdzi, że go Unia interesuje, bo wie, że Rosja nie ma ani siły, żeby na nią stawiać, a prawdziwe pieniądze i rozwój są na Zachodzie. Wie, i Serbia nadal teoretycznie do UE oficjalnie się wybiera. Ale do NATO już nie. Nie, bo Vučˇić nie jest w stanie wstać i sprzeciwić się kafanie, która wyje za Rosją i pyta: gdzie Jugosławia, gdzie wybrzeże, gdzie dawna chwała, gdzie Sarajewo, ljubav moja?
Vučˇić jest specem od propagandy i wie, jak grać na nacjonalistycznych emocjach, a te są w narodzie najsilniejsze. Popiera Rosję, bo trudno by było w kraju, w którym Rosja kojarzy się wyłącznie z wyzwoleniem i wsparciem, sprzeciwić się tej ludowej pieśni i zacząć śpiewać inną.